Co myślę, gdy na ekranie widzę ekranizację XIX-wiecznej powieści, a problemy bohaterek rezonują z moimi? Zastanawiam się, jak bardzo złe i dobre jednocześnie jest główkowanie nad pytaniem dlaczego?. Błądzę gdzieś pomiędzy kręconymi włosami głównej postaci, zostawiając tam słowa, które przy końcu filmu postaram się złożyć w coś sensownego. Czy świat stanął w miejscu, a może ja jestem dziwaczką, że w klasycznej powieści odnajduję współczesne tony. Minęły przecież dwa wieki.
Na ekranach polskich kin ostatniego dnia stycznia pojawiły się Małe kobietki w reżyserii Grety Gerwig. Jest to oczywiście ekranizacja powieści Louisy May Alcott, która już jedną filmową adaptację de facto posiada. Pochodzi ona z roku 1994 i znacznie różni się od aktualnej wersji. Gillian Armstrong skupiła się na zupełnie innej żywiołowości produkcyjnej. Zróżnicowanie dynamiczne różni się o tyle, ile jedno jest skierowane bardziej do osób niezaznajomionych z lekturą, z kolei druga to metodyczne podejście do gry z widzem.
Obsada filmowa Gerwig aż prosi się o aplauz na stojąco. Bohaterkami są cztery siostry, które żyją swoimi marzeniami, starając się nie tracić w nie wiary. Saoirse Ronan (Jo), Emma Watson (Meg), Florence Pugh (Amy) i Eliza Scanlen (Beth) próbują razem poznać świat, w którym dorosłość przez cały czas jawi się jako niepożądany skutek dorastania. Piękno opowieści tkwi właśnie w ich siostrzanej relacji, która pokazuje, że są one dla siebie zawsze i mimo wszystko. Ich losy zostały podzielone nierównomiernie. Na każdą z nich przypada zupełnie inna część uwagi, jednak żadna nie pozostaje postawiona w tle. Jo, czyli – niezmiennie jak w pierwowzorze – jednogłośnie główna bohaterka odznaczająca najbardziej widoczne piętno na filmowym scenariuszu, zachwyciła świetnym warsztatem aktorskim. Potrafiła być każdą emocją, pozostając przy tym swoją postacią. W tym filmie swoje miejsce znalazł również Timothée Chalamet, czyli współczesny złodziej kobiecej atencji i serc. Jego rola skupiła się na odgrywaniu sąsiada, który wkracza w życie każdej z bohaterek w różnym stopniu. Rozpieszczony, nadęty, ale uczuciowy i zagubiony bogacz swoją grą spisał się na co najmniej złoty medal. Meryl Streep zabłysnęła na ekranie zgryźliwymi tekstami, które czasami doprowadzały mnie do niepowstrzymanego, głośnego śmiechu. Laura Dern za to wtopiła się w beżowe zasłony i była postacią mało plastyczną. Jako matka dziewczynek miała dość duże pole do popisu, którego moim zdaniem nie wykorzystała.
Małe kobietki są opowieścią, która nie płynie jednostajnie. Porusza się w różnych kierunkach, co wyraźnie zarysowuje dwie linie czasowe. Zostałam umieszczona na nich i pomiędzy nimi. Gerwig posłużyła się kształtem podwójnej helisy, co dodało jej opowieści uroku zawieszonego pomiędzy westchnieniami, wzruszeniem, chłodem i ciepłem. Zastosowanie przemieszania czasowego, czyli odnośników teraźniejszość (dorosłość) – przeszłość (dzieciństwo) zbudowało u mnie pełnego rodzaju gulę w gardle. Kołtun wspomnień zamienił się miejscami z grdyką. Jakie jest dzieciństwo głównych bohaterek? To kwieciste wzory, okrzyki radości, strychowy teatrzyk, marzenia, zabawa. Nic dziwnego, że dorosłość nie wydaje im się taka kolorowa. Nadchodzi nieubłaganie i w końcu trzeba będzie się z nią zmierzyć. Jako widzka obserwuję jak bohaterki radzą sobie w tym dorosłym życiu. Tęsknią za latami dzieciństwa, a ja razem z nimi. Widzę proces podejmowania decyzji i ich skutki. Obserwuję zawahania, podenerwowanie, a czasami ciężkie jak hak rybacki niezadowolenie, jednak w ekranowych rezultatach odczuwa się brak żalu. Dziewczyny różnie reagują na swoje sytuacje życiowe. Jo, której marzeniem było stanie się pełnoprawną pisarką, jest zmuszona utrzymywać rodzinę i podejmuje quasi-anonimowe próby pisania. Na pierwszym planie przed marzeniami stają jednak obowiązki. Stają ograniczenia finansowe i płeć.
Czas wojny secesyjnej jest okresem, kiedy sytuacja kobiet nie wyglądała zbyt kolorowo. Louisa May Alcott przedstawiła ten problem jako jeden z czołowych w Małych kobietkach. Gerwig na szczęście wysunęła temat równouprawnienia na wypukłą ścieżkę odbioru filmu, nie pozostawiając miejsca na opozycyjne komentarze. Kobiety są przedstawiane jako te, którym wypada wyjść bogato za mąż i być ozdobą męża. Kształcić się, by poznać lepszego kandydata i posiąść jego dobytek. Kluczowym momentem są zaręczyny i ślub, ponieważ one stanowią podwaliny do lepszej przyszłości. Tylko jedna z bohaterek godzi się na takie życie, choć dzięki głosom z zewnątrz sięga po rozum do głowy i zgniata kartkę z tym rozdziałem swojego życia, idąc za głosem serca. Właśnie śpiewem tego organu niezbędnego do życia kierują się pozostałe siostry. Nie idą w zaparte, ponieważ na barkach noszą takie ograniczenia, jak strach, choroba czy rodzina, choć wciąż odważnie zadają pytanie, czym jest wolność. Te wyemancypowane siostry podchodzą poważnie do swoich życiowych celów, jednak te nie zawsze obrazują to, co chciałyby zobaczyć. Czy to wizja prawdy o indywidualnej porażce, a może zmiany systemowe?
Kino kostiumowe kojarzone jest z nudą lub przerysowaniem. Nie bez przyczyny większości przychodzą na myśl klimaty wściekłego baroku. Jak spisała się estetyka ekipy filmowej? Została wyróżniona Oscarem za najlepsze kostiumy. Reżyserka zadbała o to, by widz nie chciał uciec z sali kinowej z przebierankowego przytłoczenia na ekranie. Poczułam się tam jak w wiejskiej chatce u babci, do której właśnie przyjechało wyczekiwane od dłuższego czasu kuzynostwo. Sukces tej produkcji wynika ewidentnie z tego, że Greta czuje temat, który porusza i adresuje go do wszystkich. Nie jest to zarówno typowe kino familijne jak i jednolicie kobiece. Niech adaptacja tej amerykańskiej klasyki literatury kobiecej, nie zwiedzie nikogo, kto na ten film chce się wybrać. Małe kobietki to nośnik wartościowego doświadczenia dla wszystkich, u których nostalgia za dzieciństwem unosi kąciki ust.
Ta ekranizacja pokazuje, że z życiem każdego z nas zespolone są pewne problemy, które prawdopodobnie nigdy nie wyginą. Systemowe ograniczenia i społeczne przekonania były i będą ciągnęły się za nami niczym cienie, bo w tym właśnie tkwi sens zrozumienia świata. Jo, pokazała mi, że warto jest być nieidealnym w nieidealnym świecie.