Prosto z weneckiego konkursu głównego do Wrocławia na święto amerykańskiego kina, czyli American Film Festival, dociera Priscilla w reżyserii Sofii Coppoli. W tle pojawiają się złośliwe komentarze, jakoby był to film od nepobaby o innej nepobaby. Nieważne czy się z nimi zgodzić, czy nie, tytuł ten jest ciekawym dodatkiem do „Elvisa” Baza Luhramana. W kontrze do niego Coppola z całych sił próbowała oprzeć ciężar fabularny na młodej Priscilli i jej punkcie widzenia. Czy udało się to jej? Sprawdziliśmy to w samej Wenecji, a wynik jest niejednoznaczny.
W obliczu formatu ikon, z jakimi mierzyła sie reżyserka, było to zdecydowanie zadanie arcytrudne. Obawiałem się tego przed seansem, a po nim utwierdziłem się wyłącznie w przekonaniu, że znów oglądnąłem historię o Elvisie. Z wyjątkiem, że tym razem opowiedzianą z innej perspektywy. Perspektywy, która na samym początku była bardzo wyraźna i dojmująca, a z czasem bladła, by usunąć się w cień i zrobić miejsce królowi Rock&Rolla. W postaci Elvisa i Priscilli fenomenalnie wcielili się Jacob Elordi (Euforia) i Cailee Spaeny (Źle się dzieje w El Royale, Vice).
Film w pierwszych minutach koncentruje się na Priscilli mieszkającej w amerykańskiej bazie wojskowej w Europie. To właśnie tu poznaje ona swojego księcia, co odmieni jej życie raz na zawsze. Coppola nie ucieka przed trudnym tematem, jakim był młody wiek dziewczyny, kiedy poznała Presleya. Ten okres to coś, co Luhrman u siebie zupełnie przemilczał (w końcu odjęłoby to blichtru rozdmuchanej biografii i dodało zbyt drażliwej dwuznaczności). To zdecydowanie wartość dodana filmu Coppoli, bo dzięki takiej otwartości na losy bohaterów możemy spojrzeć na młodą parę ludzkim okiem. Zrozumieć i dostrzec, jak wielkim szacunkiem darzyli oni siebie na początku wspólnej drogi.
Potem film odbija w szalone życie, kiedy młodzi Elvis i Priscilla zaczynają żyć na całego. Impreza goni imprezę. Muzyki, wariacji i blichtru jest coraz więcej. Jedynie Priscilla zdaje się być coraz bardziej zamknięta i odosobniona wewnątrz lukrowego zamku Graceland (a może wypadałoby napisać zamczyska). Czujemy, że ten ścisk, na który się godzi, już od początku zabiera jej możliwość odetchnięcia pełną piersią. W kolejnych rozdziałach filmu będziemy obserwować jej drogę ku samoświadomości i próby wyrwania się spod opresji życia z ikoną w ciągłej pogoni za uwagę, za czułym i delikatnym spojrzeniem, łagodnym dotykiem dawnych lat, kiedy życie zdawało się być niczym bajka.
Największą bolączką Priscilli jest pytanie, które zadałem na początku – jak opowiadać o Elvisie, nie opowiadając o Elvisie? Cailee Spaeny zrobiła świetną robotę. Widać, że wyciągnęła aktorsko ze scenariusz tak dużo, jak tylko mogła. Dzięki temu dostajemy dobrze zagrany film biograficzny. Niestety, scenariusz choć wyraźnych plusów, nie dostarcza wystarczających emocji oraz głębi, jakiej można było spodziewać się po artystycznej kontrpropozycji do bajkowej wizji Luhrmana.
O ile pierwsze 30 minut dostarcza bardzo ciekawej linii fabularnej, rozwadnia się ona po ślubie, a my dostarczamy losowy zestaw często niepowiązanych ze sobą wydarzeń z życia małżonków. Wszystko zmierza w żółwim tempie do finału, czyli uwolnienia się Priscilli spod ciążącej parze sławie Elvisa oraz demonów, które w sobie nosił. Mimo finałowej emancypacji i osiągnięcia pozornej wolności widzimy, że bohaterka biografii nigdy już nie wyrwała się z cienia, w którym pogrążyła się, kiedy postanowiła być żoną legendy.
Priscilla została oparta na autobiografii Priscilli Presly pt. Elvis i ja. Choć Coppola robiła co mogła, by wyciągnąć jej postać na wierzch (wyraźny i jednoznaczny tytuł filmu, plakat i kadry promocyjne skupiające się na bohaterce), to i tak zabrakło tu siły, by nie ulec, prędzej, czy później, urokowi i czarowi Elvisa Presleya. Tym bardziej cieszy nagrodzenie Cailee Spaeny (wcielającej się w Priscillę) Pucharem Volppi dla Najlepszej Aktorki podczas 80. festiwalu filmowego w Wenecji. Myślę, że ze wszystkich kontrkandydatek zasłużyła ona sobie na to wyróżnienie najbardziej. Jej główną konkurentką była Carey Mulligan (Maestro reż. Bradley Cooper).
Aktualnie film kończy powoli swoje festiwalowe tournée. Już niebawem trafi na ekrany kin w Stanach Zjednoczonych. Dotychczas data polskiej premiery nie jest znana. Jeśli zatem zależy Ci, by obejrzeć Priscillę jak najszybciej, to zachęcam do odwiedzenia Wrocławia w listopadzie w dniach 7-12. listopada przy okazji odbywającego się w mieście American Film Festival, gdzie film będzie premierowo prezentowany polskie publice.