Jako rodowity wrocławianin i miłośnik sportu wciąż mam w pamięci złotą dekadę koszykarskiego Śląska i ich największe sukcesy. Tym bardziej przykro mi patrzeć na to, co aktualnie dzieje się z 17-krotnym mistrzem Polski.
W latach 90. wrocławski Śląsk nie miał sobie równych w koszykówce. Ich pojedynki z Anwilem Włocławek przypominały mi słynną rywalizację Chicago Bulls Michaela Jordana z Utah Jazz Karla Malone’a. Moja ukochana drużyna potrafiła wyjść nawet z największych opresji, do czego przyczynił się chociażby legendarny celny rzut Jacka Krzykały – prawie przez cały parkiet w wyjazdowym meczu właśnie z Anwilem. Odnosiłem wtedy wrażenie, że jeśli Anwil zostanie mistrzem Polski, będzie to – cytując komentatora sportowego Andrzeja Kostyrę – największy cud od czasów zmartwychwstania łazarza.
Wciąż mam w pamięci zwycięstwa Śląska z tak utytułowanymi europejskimi klubami jak Real Madryt, Olimpiakos Pireus, czy Maccabi Tel Awiw. Wciąż pamiętam Adama Wójcika, Macieja Zielińskiego, Raya Miglinieksa, Joesepha McNaulla, Charlesa O’Bannona czy Lynna Greera, ale też ulubieńca publiczności Kahę Schengelię czy walecznego Radosława Hyżego. Nigdy nie zapomnę trenera furiata Andrieja Urlepa, który kiedyś wziął w czasie meczu przerwę na żądanie tylko po to, by w jej trakcie krzyczeć na swojego asystenta Jacka Winnickiego. Wciąż pamiętam wszystkie sukcesy tej drużyny, te chwile radości i wzruszenia.
Niestety, dobra passa musiała się skończyć, a koszykarski Śląsk od lat nie potrafi się podnieść. Wszystko zaczęło się od decyzji właściciela klubu Waldemara Siemińskiego, żeby wycofać drużynę z rozgrywek w trakcie sezonu. Kiedy wrocławski przedsiębiorca Przemysław Koelner wpadł na pomysł, by reaktywować tę drużynę i wykupić Śląskowi dziką kartę (czyli „sezamie otwórz się” do ekstraklasy) spotkało się to z protestami ze strony osób, które uważały, że to nie jest prawdziwy Śląsk, a szanować należy jedynie tę drużynę Śląska, która gra w drugiej lidze. Zamiast szukać porozumienia, wytworzyły się dwa konkurencyjne obozy. W końcu Koelner wycofał się z tego projektu, skupiając się na szkoleniu młodych graczy w WKK Wrocław. Tymczasem „jedyny słuszny” Śląsk powoli, ale cierpliwie i konsekwentnie robił swoje, dzięki czemu wywalczył awans do ekstraklasy. Kluczową osobą zarządzającą tą drużyną został Michał Lizak – były dziennikarz sportowy, znany ze związków z byłym właścicielem tego zespołu Grzegorzem Schetyną. Ukłonem w stronę kibiców było powierzenie ważnej funkcji honorowej w zespole legendarnemu koszykarzowi Maciejowi Zielińskiemu.
Plany były ambitne, ale wyszło jak zwykle. Mimo małego budżetu działacze Śląska nie umieli rozsądnie wydawać pieniędzy, testując i zmieniając kolejnych graczy. Złośliwi ochrzcili ten zespół mianem biura podróży, a niektóre kuriozalne decyzje budziły spore zdziwienie. Mógłbym o nich długo pisać. O tym, że postanowiono zgłosić drużynę do gry w europejskich pucharach, nie zważając na mały budżet. O tym, że zatrudniono pięciu Amerykanów, którzy mieli robić różnice, a woleli imprezować i nabijali się z gry młodych nieporadnych polskich graczy, przebywających na parkiecie ze względu na przepis o obowiązkowej obecności na parkiecie dwóch Polaków.
Jednemu z amerykańskich koszykarzy Śląska popsuło się służbowe auto. Powiedział o tym swojemu nowemu trenerowi, pytając się go, jak ma dojeżdżać na treningi, a ten odparł żartem, że niech jeździ tramwajem. Amerykański gracz go posłuchał i przez tydzień korzystał z komunikacji miejskiej. Gdy trener się o tym dowiedział, tak się na niego wściekł, że postanowił go zwolnić.
Kibice są natomiast wściekli na Michała Lizaka, który postanowił wycofać Śląsk z gry w ekstraklasie. Najpierw przez miesiąc zwlekał z wyjaśnieniem przyczyny tej decyzji, a potem odparł, że Śląskowi nie przystoi tak się upokarzać i lepiej będzie dla młodszych graczy, żeby ogrywali się na niższych szczeblach. Panie Michale, Śląsk to kibice, a nie pan. Takiemu zakochanemu w sporcie gościowi nie przystoi tak się kompromitować.
Michał Hernes