Od pierwszych wzmianek o tak śmiałym przedsięwzięciu, będącym pewnikiem do rozbuchanej filmowo-politycznej debaty, od ogłoszenia nazwiska reżysera, sugerującego określone podejście do tematu, od zwiastunu nieumyślnie pompującego szydercze nastroje dużej grupy osób z prześmiewczych powodów oczekujących na ten film, Smoleńsk na długo przed pierwszą projekcją zyskał status najgłośniejszej polskiej premiery roku.
Smoleńsk jest filmem który od pierwszej sceny daje do zrozumienia, że jego odbiór bezpośrednio zależy od poglądów politycznych i osobistego spojrzenia na katastrofę. Dlatego muszę od razu zaznaczyć – do skrajny opinii bardzo mi daleko, ale mam świadomość, że będę poddany krytyce czytelników myślących inaczej. Co mnie boli w tego typu kinie, to wręcz komiksowe popadanie w skrajności i wszelkiego rodzaju „przeginanie”. Jednakże, nawet propaganda, jeśli dobrze podana, może choć po części zaskarbić sobie moją sympatię. To przecież integralna część kina, posiadająca długą tradycję na przestrzeni jego historii. Do głowy przychodzi mi nazwisko Leni Riefenstahl, której rocznica urodzin miała miejsce niespełna miesiąc temu – z kinowej manipulacji widzem niemiecka reżyserska uczyniła sztukę.
To jednak nie ten przypadek, a kino propagandowe to tylko jeden z podgatunków któremu urąga to pokraczne dzieło. Chciałem w tym długim wstępie zmieścić krótki opis Smoleńska, ale nie sposób w kilku słowach przekazać chaos rozgrywający się na ekranie. Po podobnie umiejętnie zabierającej się za ważny temat Historii Roja, jest on kolejnym dowodem na tezę, że najgorzej prosperującym rzemiosłem polskiego kina jest scenopisarstwo. Jednoznaczne określenie co się dzieje na ekranie jest zadaniem z gatunku niemożliwych. Tartak niewyobrażalnie drewnianych, potwornie odegranych, nic nie znaczących, płaskich postaci prześlizguje się przez ekran bez żadnego wytłumaczenia. Absurdalnie pocięte sceny rozpoczynają się, po czym urywają bez żadnego sensu, przechodząc w kompletnie inne. Niby w centrum tego szaleństwa jest robiąca w każdej sceny kuriozalne miny, i uśmiechająca się w najbardziej niespodziewanych momentach, KATASTROFALNIE zagrana przez Beatę Fido dziennikarka Nina (co ciekawe, jedyna w tym filmie postać obdarzona imieniem, nie tytułem), ale raz na jakiś czas oddaje czas ekranowy zupełnie innym wydarzeniom, by znowu niespodziewanie się pojawić i kontynuować jedną z najbardziej niewiarygodnych i niewyobrażalnych przemian postaci, jaką widziałem kiedykolwiek w kinie.
Nie uciekając się do wulgarności, o dialogach mogę napisać, że to niezamierzona autoparodia. Wszystko jest w świecie Antoniego Krauze wyraźnie czarno-białe – agresywna, tępa i nieświadoma młodzież stoi na przeciw „rozumiejącemu” i „świadomemu” starszemu pokoleniu oczywiście od samego początku wierzącemu w zamach. Regularnie na ekranie pojawiają się prorosyjscy „bad-guye” manipulujący wydarzeniami. Wszystko to strasznie dystansuje widza od opowiadanej historii. Te niedoróbki byłyby możliwe do zniesienia, gdyby stała za nimi konsekwentna wizja audiowizualna oraz umiejętnie dawkowane przez Krauze napięcie. Możliwe, że udałoby się z tego „wycisnąć” umiarkowanie angażujący thriller polityczny. Nic z tego! Tony błędów technicznych, operatorska amatorka, inscenizacje wywołujące mimowolny śmiech – to jest tragiczna rzeczywistość tego filmu. Niczemu nie poświęcono tu uwagi, do niczego się nie przyłożono. Film wydaje się zrobiony z przymusu i to odbija się na wszystkich jego elementach, czyniąc seans niewyobrażalną katorgą, dłużącą się z każdym urywkiem sceny. Na plus działa w tej sytuacji tylko rola Lecha Łotockiego, który jako prezydent Lech Kaczyński niestety ledwo może dać o sobie znać – bardzo zmarnotrawiono jego starania. Zgodnie z przewidywaniami, Smoleńsk jest zrodzoną w bólach, wymuszoną klęską. Bezczelnie wykorzystuje bardzo ważną historię, by próbować jedynie pogłębić podziały z nią związane, wydając się filmem istniejącym tylko dla swojego założenia. I tak dzieło Krauzego skazane jest na ostry, i bezlitosny odbiór publiki, co zważając na fakt jak swoją wartością artystyczną urąga pamięci ofiar katastrofy smoleńskiej – jest w pełni zasłużone.
Ludwik Piekorz