Relacji polskiego kina z komediami w ostatnich latach nie można nazwać przyjaźnią. Filmów tego typu powstaje co prawda niemało, a niektóre z nich są co najmniej zadowalającej jakości, to trafiają się takie tytuły, które na twarzach widzów wywołują liczne grymasy zmieszania, by po seansie zostać skwitowane krótkim „to miała być komedia?”. I nie chodzi mi tu wyłącznie o dzieła nieudane, a raczej niezrozumiane. Było tak z „Panią z przedszkola”, „Baby są jakieś inne”, „Dziewczyną z szafy”, raczej niezauważonym w kinach „Kebabem i horoskopem” czy, przede wszystkim, z „Córkami dancingu”. Problem z odbiorem powyższych filmów nie tkwił w samych tytułach; czynnikiem wywołującym niezadowolenie u masowego widza był zdecydowanie sposób promocji. Reklamowane jako typowe komedie mamiły obietnicą niezobowiązującego rozbawiacza na wieczór, skazując niewprawionych odbiorców na rozczarowanie i najpewniej znudzenie podczas oglądania, a tytuł na pozostanie niedocenionym. Nie inaczej jest z „Po prostu przyjaźń”.
Film ten, wyreżyserowany przez Filipa Zylbera („Pożegnanie z Marią”, „Egzekutor” oraz liczne seriale obyczajowe) niewątpliwie posiada elementy komediowe, ba, kłamstwem byłoby powiedzieć, że jest ich mało. Jednakże zdecydowanie nie na tym całość jest zogniskowana. Fabuła, na którą składa się kilka równolegle opowiadanych i splatających się ze sobą wątków, ma podłoże dramatyczne i pomimo lekkości sposobu podania, z kina nie wyjdziemy raczej uśmiani do łez, a szybciej ze łzami w oczach.
Scenarzystką tego emocjonalnego widowiska jest Karolina Szablewska, wcześniej odpowiedzialna wespół z Marcinem Baczyńskim za „Listy do M.”. Tak jak tam, w „Po prostu przyjaźń” postaci i wątków jest wiele, a seans ma nas wprawić w dobry nastrój. Z tym, że polski odpowiednik „To właśnie miłość” Mitji Okorna był skrojonym na ocieplające bardziej niż domowy kominek świąteczne kino romantyczne. Dzieło Zylbera mierzy nieco wyżej, chcąc uraczyć nas kilkoma refleksjami na temat relacji międzyludzkich, w tym przede wszystkim przyjaźni. I choć zdecydowanie gorzej radzi sobie z okiełznaniem wielowątkowej narracji, to w ogólnym rozrachunku wychodzi zwycięsko.
Wkradający się w film chaos zaiste może przeszkadzać przy odbiorze, jednak gdyby wyabstrahować poszczególne wątki, każdy z nich obroni się z łatwością. Na poziomie fabularnym historie to mało odkrywcze, zwłaszcza gdy je porównywać z zagranicznymi produkcjami, ale broniące się znakomicie wytworzoną atmosferą, wspartą doskonałą obsadą. Cieszy fakt, iż przy castingu postawiono na nazwiska popularne, ale nie tabloidowe – są tu co prawda uwielbieni ostatnimi czasy przez tłumy Agnieszka Więdłocha czy Piotr Stramowski, ale stanowią jedynie procent całej plejady dobrych aktorów, z czego żadnemu nie można nic zarzucić. Interesującym jest, że ten ostatni, wraz z pojawiającym się w epizodzie Krzysztofem Czeczotem udowadniają, iż kompromitujące role w „Pitbullu” świadczą jedynie o nieudolności reżysera, a nie o nich samych.
Na szczęście pod względem humoru „Po prostu przyjaźń” jest również wysoko ponad gangsterską kloaką Patryka Vegi. Wszystkie żarty są niewymuszone, choć typowo komediowy wątek opętanej guzikową obsesją Aleksandry Domańskiej aż się prosi o jakieś pogłębienie. Można bowiem odnieść wrażenie, że został on dodany nieco na siłę przez żądających od twórców komedii producentów. Jak by nie było, postaci Jadźki nie sposób nie polubić i by pod koniec filmu, gdy większość bohaterów zasiada w jednym kręgu, nie poczuć się ich przyjacielem. Wszystkie relacje pełne są energii i chemii, a do tego doskonale realizują obrany temat. Urocze cameo Łukasza Nowickiego, Tymona Tymańskiego, Czesława Mozila, Jana Peszka oraz Piotra Fronczewskiego wywołują szeroki uśmiech i subtelnie osładzają czający się pod powierzchnią dramat.
„Po prostu przyjaźń” nie pozuje na dzieło wybitne i nazbyt poważne. Swobodnie wpisuje się w standardy kina rozrywkowego, a wspomniane łzy wywołać może jedynie odrobinę przeckliwione zakończenie. Ma jednak kilka cech odróżniających go od innych filmów tego typu. Jak na produkcję TVN-u (i jak na komedię) operuje zdecydowanie nazbyt wypłowiałymi barwami, nadając każdej sytuacji nieco bardziej poważny ton, świat czyniąc odrobinę mniej przyjaznym, a Warszawę pozbawiając cech pocztówkowości (chociaż Pałac Kultury widoczny za oknami oczywiście odnajdziemy). Zdecydowanie bardziej oszczędna niż zwykle charakteryzacja odczarowuje aktorów jako katalogowe piękności, zmniejszając dystans między światem przedstawionym a rzeczywistością. Do tego, co najbardziej odczuwalne, większość dialogów rozegrana zostaje na całkowitej ciszy. Z jednej strony powoduje to pewien dyskomfort, a z drugiej – ponownie przydaje realizmu i zbliża nas do bohaterów, których rozmowy tym razem nie mają nam jedynie umilić czasu w kinie, lecz również chcą coś przekazać.
Film Filipa Zylbera to dzieło dosyć skromne, nieśmiało próbujące poczynić kroki w stronę poprawy jakości polskiego kina rozrywkowego, starając się przy tym zamazać często nakreślaną zbyt wyraźnie granicę między dramatem a komedią. Nie stroni przy tym od klisz i niekoniecznie dobrych skrótów myślowych czy mało subtelnych product placementów, ale ma swój niezaprzeczalny urok. To lekki, całkiem zabawny, a przy tym niegłupi film ze znakomitą kreacją Marcina Perchucia oraz równie dobrymi, choć słabiej napisanymi Agnieszki Więdłochy, Piotra Stramowskiego, Macieja Zakościelnego, Krzysztofa Stelmaszyka czy Sonii Bohosiewicz. Skrzywdzony przez mało wyszukaną promocję „Po prostu przyjaźń”, choć z pewnością znajdzie swoją widownię, raczej nie stanie się hitem i przejdzie bez echa. A szkoda, warto go zobaczyć. Bo to po prostu dobry film.
Film obejrzany dzięki uprzejmości:
Warto się wybrać:) nie jest to typowa komedia romantyczna, fajnie zbalansowane momenty wzruszenia i śmiechu, sam film zmusza do refleksji, mimo generalnej „lekkości”.