Łatka filmu wakacyjnego z miejsca skazuje dzieło na niezaangażowany, zrelaksowany uśmiech widzów. Utarta głęboko w popkulturze definicja zakłada przecież lekkostrawną niewymagającą przyjemność, rzecz kodowaną gdzieś w tle naszej podświadomości, by nie odstawać za bardzo od ogólnego społecznego rozprężenia. Dlatego też festiwalowe „Call me by your name” trochę straszyło. Nie nieangażującą, prostą czy płytką opowiastką, a właśnie tym wynikowym rozprężeniem, który, jak wszyscy wiemy, na festiwalu skutkuje śmiercią. Bałem się jakkolwiek wypocząć oglądając najnowszy film Luki Guadagnina, bałem się wakacyjnej zazdrości i namiastki letnich promieni słońca. Okazało się jednak, że dla reżysera wakacyjność to przede wszystkim niewykorzystane okazje i tęskne łzy za utraconymi na zawsze pierwszymi wniesieniami. I dla takich wakacji chyba warto smażyć się na upale.
Guadagnino zdaje się jak nikt rozumieć urlopową wyjątkowość. Wyrwanie z marazmu codzienności na rzecz pozornych czystych kart i wyciszonego odpoczynku nad domowym basenem rozumieją także i bohaterowie jego filmu – choć różniący się między sobą absolutnie wszystkim, przez reżysera połączeni zostają miłością do fałszywej nieskończoności każdego wakacyjnego dnia, małomiasteczkowego szwendania i bezpretensjonalnego chwalenia się zdobywaną przez lata wiedzą. Ich dni upływają na rowerowych przejażdżkach, intelektualnych dysputach przy stole i roznegliżowanym graniu w siatkówkę, każdym zajęciem dokładając tylko kolejny puzzel do obrazka najszczerszej zbiorowej sielskości. Nie zdziwi w końcu nikogo, że w tak wyjątkowej scenerii narodzi się niezwykle intensywne uczucie, ale reżyser dobrze wie jak uniknąć wpadania w sztampę.
Doskonale ogrywając znajome motywy, Guadagnino w nieoczywisty sposób wkleja do swojej opowieści tylko jemu odpowiadające wycięte fragmenty gatunkowych klisz. Włoski twórca nie tylko udanie bawi się utartymi schematami, ale też umiejętnie czerpie z śródziemnomorskiej filmowej historii. Nad całą opowieścią unosi się wyraźny duch Rohmera i Felliniego, w dialogach da się wyczuć obdarte z metapoetyckiej warstwy linijki kolegi po fachu, Sorrentina, a i skojarzenia ze „Śmiercią w Venecji” Viscontiego nie okazują się mylnym tropem. Inspiracje tak wielkimi twórcami reżyser wykorzystuje do opowiedzenia historii może nazbyt dla nich błahej, ale na pewno ważnej i emocjonalnie dotkliwej. Udaje mu się stworzyć opowieść jednej strony dobrze znajomą, ale opowiedzianą w sposób niesamowicie nowatorski, intensywny i odświeżający.
Erotyzując relację między dorosłym casanovą a niepewnym siebie nastolatkiem nie skupia się wcale na cielesności – ich wzajemna (!) fascynacja jest tutaj czysto umysłowa, bo też są dla siebie dokładnie tym, czego obecnie potrzebują. Napięcie ukryte jest między prozaicznymi dyskusjami i długotrwałym milczeniem, narastając z każdym kolejnym entuzjastycznie przyjmowanym zbliżeniem. Jego finalny upust staje się też najmniej satysfakcjonującym momentem filmu, bo przecież cały czas towarzyszy mu wyraźne poczucie efemeryczności. Mimo tego nie ma tu miejsca na smutek, jest za to całkiem sporo na lepki naiwny romantyzm i próbę zrozumienia samego siebie. Para intelektualistów w chwilach swoich uniesień nabija się bezwstydnie z pretensjonalnej literackiej spuścizny mówienia o miłości na rzecz próby zdefiniowania jej po swojemu. W konsekwencji uczucie staje się dla nich przede wszystkim wzajemną pomocą w mierzeniu się z własnymi, nigdy niewypowiedzianymi problemami. To właśnie terapeutyczne działanie miłości pomoże odnaleźć względny życiowy spokój i wypoczynek, na który wszyscy podczas wakacji tak bardzo liczyli. Powierzchownie głęboka relacja jest jedynie epizodem w ich życiu, odskocznią od normalności równie ulotnie sprzężoną z urlopem jak piasek między palcami i parasolkowe koktaje. I pomimo łez tęsknoty do tak prędko utraconych najlepszych chwil, chyba warto zazdrościć tak bezpretensjonalnego, szczerego uczucia. Chociażby dla kilku wspomnień, które przetrwają znacznie dłużej niż najdojrzalsze brzoskwinie.
Ocena: 8/10