Gdy tylko na plakacie widzę epitet “coenowskie”, wyznam szczerze, że jeszcze przed premierą darzę dzieło filmowe namiastką sympatii. Nie jestem pewnie jedyny – duet braci-reżyserów cieszy się ogromną estymą nie tylko w kręgach krytyki czy publicystyki filmowej, ale i wśród masowej widowni. “To nie jest kraj dla starych ludzi”, “Fargo” albo “Big Lebowski” to w końcu obrazy powszechnie kochane, a w pewnych kręgach wręcz otoczone najszczerszym kultem. Trudno się jednak dziwić sukcesowi amerykańskich reżyserów. Prawdopodobnie jak nikt inny we współczesnym Hollywood mają niesamowity dar obserwacji ludzkich zachowań, by potem w wielowarstwowej metaforze przesiąkniętej absurdalnym okrucieństwem i bezzasadną przemocą poddać je zmasowanej, bezkompromisowej krytyce. I w odróżnieniu od filmów chociażby Quentina Tarantino, powiedzieć nam przy tym coś o nas samych.
Ale bracia Coen poza reżyserią parają się przede wszystkim scenopisarstwem. I właśnie w tej roli występują oni w “Suburbiconie” ustępując miejsca za kamerą Georgowi Clooneyowi, któremu… ewidentnie brakuje reżyserskiego polotu. I jak się później okazuje, filmowemu scenariuszowi niestety także. Wszak wybór idyllicznej ameryki lat 50-tych i ich wyciągniętych wprost z reklamy mieszkańców na obiekt krytycznej satyry zdaje się sporym pójściem na łatwiznę. W Amerykę bezdyskusyjnej dyscypliny, uśmiechniętych kobiet w kuchni i równo przystrzyżonych żywopłotów niezwykle prosto wrzucić wydarzenia wywracające wyidealizowany obraz do góry nogami, zerwać ze złudną sielskością obnażając przy tym cały skrupulatnie zamiatany pod dywan społeczny brud. Zwłaszcza jeśli akcja filmu ma miejsce w zamkniętej konserwatywnej zbiorowości, do której niedawno wprowadziła się pierwsza czarnoskóra rodzina i w której za niedługo ma dojść do zbrodni.
To właśnie przez ową zbrodnię Clooney chce opowiedzieć o Stanach Zjednoczonych lat 50-tych jako o ojczyźnie podskórnej nienawiści i rasizmu. Rodzinna tragedia staje się tu zarzewiem nieuzasadnionej przemocy, która w świecie spróchniałych norm moralnych okaże się jedynym środkiem do osiągnięcia swoich celów. I przez pewien czas ogląda się to nawet interesująco – choć twisty fabularne nie zaskakują, to nie przeszkadza to w cieszeniu się kryminalną intrygą, a jednowymiarowe, wycięte z reklamowego kartonu postaci nie męczą swoją sztucznością, dopełniając jedynie ekosystem poddany surowej satyrze. Satyrze na marketingowe zakłamanie, republikańskie wartości i upadek moralności. Problem pojawia się gdy drugie dno krytyki okazuje się być jedynym dnem, jakie ma nam do zaoferowania Clooney. Po wystrzelaniu się z dobrych pomysłów i przenikliwych obserwacji reżyserowi pozostaje już jedynie eskalowanie wcześniej rzuconych tez prusząc od czasu do czasu nietrafionym absurdem. Chyba najlepiej obrazuje to widok zakrwawionego, zmęczonego Matta Damona uciekającego na dziecięcym trójkołowcu przed celującym w niego z pistoletu bandziorem. I paradoksalnie to właśnie gradacyjne powtarzanie tych samych tez by uczynić film atrakcyjniejszym i bardziej oczywistym dla masowej publiki osłabia finalny wydźwięk “Suburbiconu”. A niesatysfakcjonujący finał będący konsekwencją splotu mnogich czechowowskich strzelb i deus ex machin zamiast wzbudzać refleksję nad kondycją człowieka powoduje jedynie głęboki zawód.
ocena 5/10