Grecki reżyser Yorgos Lanthimos coraz śmielej stara się pokazać na międzynarodowym filmowym rynku. W jego talent oraz nietypowe podejście do kreowania filmów nikt nie wątpił, a sukcesy jego drugiego anglojęzycznego obrazu tylko potwierdzają nieprzeciętne umiejętności twórcy. Poszerzając grono swoich potencjalnych odbiorców, jednocześnie Lanthimos pozostał wierny swoim korzeniom, co zauważalne jest chociażby w odwołaniach do mitologii greckiej. Tytuł najnowszego utworu reżysera odnosi się do tragedii Eurypidesa „Ifigenia w Aulidzie”, choć wydaje się, że sama znajomość dramatu nie jest rzeczą niezbędną do czerpania przyjemności z seansu.
„Zabicie świętego jelenia” stanowi projekcję o wiele trudniejszą oraz bardziej złożoną w odbiorze aniżeli pierwszy anglojęzyczny film reżysera – „Lobster”. Grek tym samym powrócił nie tylko rozkładania na czynniki pierwsze relacji międzyludzkich, ale także jednostki rodziny, co czynił choćby w „Kle”. Gorzko rozczaruje się widz nastawiony na kino gatunkowe z pogranicza kryminału lub horroru. Lanthimos w trakcie dwugodzinnego seansu prezentuje odbiorcy ciężkostrawny dramat psychologiczny przypominający tragedię antyczną.
Osią swojej historii scenarzyści uczynili względnie zamożną rodzinę toczącą życie przypominające niczym nieprzerwaną idyllę. Z początku kilka nieszczególnie powiązanych ze sobą scen nie pozwala widzowi zarysować w głowie całości sytuacji, jednak jaką przyjemność czerpie się z możliwości układania elementów samemu! Poznajemy poszczególnych członków rodziny – kardiologa Stevena oraz jego żonę Annę oraz ich dzieci. Pojawia się również tajemnicza postać Martina, którego z głową familii łączy niezdrowa więź wywołana wydarzeniami z przeszłości.
„Zabicie świętego jelenia” odczytywane dosłownie pozostanie pozbawionym sensu oraz przesłania przykładem przerostu formy nad treścią. Jednak, choćby częściowa analiza aspektów, takich jak dialogi czy muzyka, znacząco wzbogaca wartość artystyczną filmu. Nie sposób nie zwrócić uwagi na zarówno literalne brzmienie wypowiadanych kwestii, jak i ton owych słów, które pozbawiają odbiorcę strefy komfortu, wzbudzając w nim poczucie zażenowania, zakłopotania lub po prostu niezrozumienia. Grecki reżyser ponownie przedstawia świat pozbawiony emocji ukrywanych w głębi dusz bohaterów, co tylko potęguje atmosferę napięcia i prowadzi do nieuchronnego wybuchu skrywanych uczuć – grzecznościowe zdania zmieszane z myślami, których normalnie byśmy na głos nie wypowiedzieli, w końcowych scenach zmieniają się w pełne niepokoju oraz poruszenia wypowiedzi.
W filmie Lanthimosa zaciera się cienka granica pozwalająca odróżnić prezentację świata z obiektywnego lub subiektywnego punktu widzenia. Odbiorca przez większość seansu nie będzie pewny, czy wydarzenia rozgrywające się na ekranie rzeczywiście mają miejsce, czy jest to jedynie psychologiczna potyczka głównego bohatera toczona ze swoim poczuciem winy. Czy Martin stanowi personifikację mitycznego Tanatosa? Kto będzie stanowił ofiarę dla bogów, aby przebłagać ich gniew? Głowa rodziny – Steven, wykreowany na podobieństwo bohatera tragicznego mimowolnie zmierza do autodestrukcji, niszcząc wszelkie pozytywne wartości dookoła swojej osoby. „Zabicie świętego jelenia” stanowi także uniwersalną przypowieść o zbrodni i karze, jak również zostawia widza z pytaniem, dlaczego konsekwencje za błędy innych ponoszą zwykle niewinne osoby.
Atutem obrazu greckiego reżysera jest obsada aktorska. Lanthimos ponownie podjął się współpracy z Colinem Farrellem (wcielającym się w rolę Stevena), któremu służy praca z tymże twórcą. Irlandzki aktor odnajduje się w kreacjach wymagających ograniczonej mimiki twarzy oraz stosunkowej obojętności ciała. Tym razem jego filmową partnerką była Nicole Kidman, która wypada podobnie intrygująco jak w „Na pokuszenie” Copolli, choć większość scen skrada i tak Barry Keoghan odgrywający postać Martina. Charakterystyczna twarz młodego chłopaka może zapewnić mu różnorodne propozycje castingowe w przyszłości, a należy przyznać, że umiejętnie potrafi on zbudzać niepokój u odbiorcy.
„Zabicie świętego jelenia” nie stanowi novum w twórczości Yorgosa Lanthimosa, ale potrafi jeszcze w większym stopniu zainteresować widza swoim ostatecznym wydźwiękiem. Przeniesienie greckiego dramatu do współczesności, podsycanie atmosfery muzyką oraz śpiewem chóru, a także ciekawa perspektywa kamery składają się na seans, który zmusza do refleksji oraz głębszej analizy. Czy ujęcia z lotu ptaka mają przypominać boską perspektywę? Więc może tak naprawdę to widz osądza głównego bohatera i to jego należy przebłagać? Nieodłączna sztuczność świata przedstawionego przywodzi na myśl deski teatru, nie pozwalając utożsamiać się z bohaterami. Jednak element scalenia się emocjonalnego z postaciami filmowymi jest zupełnie zbędny, odnieść można bowiem wrażenie, iż celem reżysera było pokazanie antycznej tragedii jako odwiecznie powtarzających się losów historii.
Ocena: 8,75/10