Podobno to życie pisze najlepsze scenariusze. Greta Gerwig w swojej pierwszej w pełni samodzielnie wyreżyserowanej i napisanej historii, wychodzi właśnie z takiego założenia. W filmie „Lady Bird” z bliska przygląda się życiu 17-letniej Christine na jej ostatniej prostej przed ukończeniem katolickiej szkoły średniej, usamodzielnieniem i wyrwaniem z potencjalnie znienawidzonego przez bohaterkę hrabstwa Sacramento. Miejsca, które zdaniem tytułowej Lady Bird (bo takie imię nadaje sobie Christine, twierdząc, że jej własne absolutnie do niej nie pasuje), nie ma młodemu człowiekowi nic do zaoferowania. W imię lekko wyimaginowanego buntu robi to, co nastolatki w jej wieku czynią w prawie każdym filmie o dojrzewaniu – na każdym kroku sprzeciwia się równie silnej charakterem matce, romansuje z kolegami i porzuca najlepszą przyjaciółkę dla rówieśniczki bogatszej i szczuplejszej.
Ta sztampowość poczynań bohaterki stanowi zarówno siłę, jak i słabość scenariusza Gerwig. Siłę, ponieważ kino po raz kolejny udowadnia, że codzienność bywa „filmogeniczna” i wystarczą dobre dialogi, zdolni aktorzy i przykuwające oko kadry, aby widzowie zgromadzeni w sali kinowej zapomnieli o tym, co na zewnątrz i dali się wciągnąć we wzloty i upadki prostego człowieka po drugiej stronie ekranu. Słabość, ponieważ po opuszczeniu rzeczonej instytucji kultury, można też dojść do wniosku, że przecież zwyczajne jest wszystko, co otacza nas każdego, pełnego rutyny dnia, a wyjście na film ma tę rutynę przełamać, tymczasem trudy dorastania pofarbowanej na różowo Amerykanki, to nieszczególnie wyjątkowy temat. Ile głosów „za” po stronie przyjemnej obyczajowości „Lady Bird”, tyle samo „przeciw”, odnoszących się do powtarzalności gatunku inicjanyjno-młodzieżowego. Jednego obrazowi Gerwig nie sposób jednak odmówić, a mianowicie zaangażowania wyśmienitej obsady.
23-letnia Saoirse Ronan gra z typową dla siebie lekkością, ale gdy tylko fabuła tego wymaga, aktorka trafnie uderza w mocniejsze tony. Na co warto zwrócić szczególną uwagę, Ronan dorastała w Irlandii, skąd pochodzą jej rodzice i na co dzień jej angielszczyzna pobrzmiewa mocnym dublińskim akcentem. Na potrzeby „Lady Bird” Saoirse nauczyła się wymowy typowo kalifornijskiej i w żadnym razie nie sposób w trakcie filmu domyślić się, że nie jest to jej naturalny akcent. Młodziutkiej, utalentowanej Irlandce towarzyszy na ekranie Laurie Metcalf, znana przede wszystkim ze starego jak świat sitcomu „Roseanne”, która wciela się w surową matkę Christine. Metcalf zrobiła z postacią Pani McPherson prawdopodobnie to, na czym Gerwig zależało najbardziej – nadała jej animuszu, nawet pewnej szorstkości, ale z drugiej strony także swoistej delikatności i wyraźnej emocjonalności. Choć konflikt pokoleniowy mógł zostać w „Lady Bird” zarysowany nieco wyraźniej, szczególnie poprzez podkreślenie roli późnego macierzyństwa Pani McPherson, to właśnie sceny pomiędzy matką a córką pozostają tymi najbardziej efektownymi z całego filmu. Obok Saoirse Ronan na pierwszym planie i Laurie Metcalf na drugim, w rolach specyficznych wybranków Lady Bird trafnie obsadzono także Lucasa Hedgesa („Manchester by the Sea”) i Timothéego Chalameta („Call Me By Your Name”).
Pod kątem wizualnym „Lady Bird” gwarantuje przyjemne półtorej godziny w prowincjonalnej, acz na swój sposób urokliwej części Kalifornii. Słońce świeci tu jasno, a soczyste paleta kolorów cieszy oko. Greta Gerwig nie poskąpiła swojej produkcji również odrobiny znakomitego humoru i małych wzruszeń na koniec. Na tle współnominowanych do tegorocznego Oscara tytułów, seans „Lady Bird” okazuje się być niewymagający i beztroski. Jest niestety i druga strona medalu tych ciepłych określeń – film szybko odejdzie w zapomnienie, ponieważ nie niesie za sobą niczego nowego, nad czym kino do tej pory by się nie pochyliło.
Ocena: 7/10