Jeśli w ostatni poniedziałek, przechadzając się po Wrocławiu usłyszeliście głośny dźwięk kamienia spadającego na posadzę kina Cinema City, to znak, że właśnie wychodziłem z seansu „Player One” Stevena Spielberga. Wielki mistrz powrócił. Nakręcił swój najlepszy film od czasu „Monachium”, czyli od 2005 roku. Co jednak ważniejsze, przypomniał sobie jak kiedyś był bawiącym się w kino dzieciakiem, który swoim wizjonerskim podejście do kina rozrywkowego wyprzedził czasy. Oby sobie przypomniał na dobre.
„Player One” to adaptacja książki Ernesta Cline’a, który zresztą maczał palce w scenariuszu podpisanym w głównej mierze przez Zaka Penna. O czym to wszystko jest? To historia Wade’a, który jest jednym z szarych graczy, a może należałoby powiedzieć jednym z elementów świata zwanego OASIS. Ta wirtualna rzeczywistość powoli staje się jedyną realną dla praktycznie całej ludzkości. Na horyzoncie graczy pojawia się nowy cel – twórca OASIS James Halliday (fantastyczny Mark Rylance) umieścił w niej trzy klucze. Zdobycie ich zapewni zwycięzcy kontrolę nad OASIS, sławę, pieniądze – słowem wszystko, czego ówcześni ludzie potrzebują. Wade (bardzo dobry, nieograny jeszcze Tye Sheridan) zaczyna zdobywać klucze, co nie podoba się właścicielowi IOI Nolanowi Sorrento (najlepszy z całej obsady Ben Mendelsohn), który chce przejąć OASIS na własność.
Ilość popkulturowych nawiązań w „Player One” może zatrwożyć. Mnie zachwyciła, nie tylko ze względu na ilość, ale szczególnie na sprawność z jaką Spielberg i Penn się nimi posługiwali. Wyobraźcie sobie, że można wciąż wrzucić do jednego filmu takie elementy jak Laleczka Chucky, Mechagodzilla i piosenkę Bee Gees i uczynić je takimi, że w trakcie seansu chce się krzyczeć do ekranu „So fucking cool!”. Steven, gdzie Ty byłeś, kiedy Cię nie było? Czemu zapomniałeś, że jesteś jednym z największych wizjonerów kina, który zmieniał kino rozrywkowe? „Player One” jest tego przypomnieniem najwyższej klasy, najlepszym dowodem na to, że Spielberg jeśli czuje w sercu, że materiał jest mu bliski, to wylewa tę miłość na ekran. Dzięki temu też widzowie się bawią, mogą się w kinie wyluzować, niemalże wejść w ekran, od którego Steven tak odpychał w „The Post” czy „Lincolnie”. Rozwiązanie problemów mistrza to kino rozrywkowe, takie w którym dawno nic nie robił, a widać, że wciąż ma coś do powiedzenia.
Dobra, uspokójmy się, bo trochę za dużo emocji. Na chłodno „Player One” to zwyczajnie świetny film – mistrzowsko nakręcony pewną ręką Janusza Kamińskiego (rozmach sceny bitewnej przypomina najlepsze czasy „Władcy Pierścieni”), zrobiony w kapitalnym tempie, z świetną historią opartą na naprawdę interesująco, z pasją stworzonych bohaterach. Nie są oni bardzo emocjonalnie pogłębieni, ale za to relacje między nimi przywołują najlepsze momenty z „E.T.”, którego siła tkwiła w chemii i świetnej pracy aktorów na planie. Tutaj widać podobne inspiracje, co najlepiej potwierdza doskonałe wybory castingowe Spielberga.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na jedną rzecz – muzyki do „Player One” nie napisał John Williams, a Alan Silvestri. Może to i dobrze, bo z jednej strony Williams nie jest już tym hegemonem muzyki do sci-fi i dużo lepiej wychodzą mu jego partytury dramatyczne. Z drugiej Silvestri, mimo uznanego nazwiska wciąż szuka swojego miejsca w Hollywood i może przy boku Spielberga, w ramach jego projektów rozrywkowych, znajdzie. Oby!
Steven, dobrze, że wróciłeś!
Ocena: 9/10