Jason Reitman potrafi robić magię w tandemie z Charlize Theron. Dawno nie widziałem w jego wykonaniu takiej pasji, tak pozytywnej energii do projektu, jak przy okazji świetnego „Tully”, dzięki któremu Akademia Filmowa powinna sobie przypomnieć także o Theron.
Charlize gra tutaj matkę dwójki dzieci, która po raz kolejny jest w ciąży. Nie czuje zbyt dużego wsparcia ze strony swojego męża. Czuje natomiast, że jej życie nie jest do końca udane, mimo posiadania wspaniałej rodziny, dzieci z których jest dumna i które bardzo kocha.
Nie chciałbym zaczynać opowiadać o tym filmie od truizmu, ale nie sposób powstrzymać szoku nad transformacją Charlize Theron. I nie chodzi tu wcale o to, że do roli przybrała na wadze 15kg. Chodzi bardziej o to, że jedna z najpiękniejszych kobiet świata podjęła się zadania wejścia w życie bohaterki „typowej”, Amerykanie powiedzieliby „ordinary”. I zrobiła to w sposób powalający na kolana. Gdyby mnie ktoś zapytał po tym filmie, skąd pochodzi Charlize, powiedziałbym, że zapewne musi mieć doświadczenia podobne do swojej bohaterki. A na pewno ich nie miała. Tym większy szacunek za tę wspaniałą, empatyczną kreację!
W kontekście „Tully” trudno zapomnieć o bohaterce tytułowej, która pozostaje w tym filmie paradoksalnie mocno na drugim planie. Mackenzie Davis jest w tej roli znakomita, swobodnie dotrzymuje kroku swojej bardziej uznanej ekranowej partnerce. Ona wprowadza pozytywny ferment w życie Marlo, ona dodaje ekranowej opowieści najwięcej energii. Jest świetnym kontrastem dla zmęczonej życiem, momentami desperacko walczącej o „przetrwanie” Theron.
Dzięki tej dziwnej parze bohaterek, ich doskonale rozpisanej relacji „Tully” ma dynamikę, emocje (płaczu było u mnie co niemiara), ale też mądrość nieznaną filmom z amerykańskiego mainstreamu. A co najważniejsze potrafi zaskoczyć – nie będę zdradzał zakończenia, ale powiem tyle, że zostało wygrane na takich emocjach, których w filmach szukam. Prawda z tego ekranu wylewa się hektolitrami, jednak nie tylko poprzez łzy, ale też przez dający oddech opowieści uśmiech, który zapewniony został dzięki dialogom spod pióra Diablo Cody.
„Tully” to przykład amerykańskiej produkcji, którą mógłbym oglądać bez końca – łączy w sobie sprawność realizacyjną z europejską wrażliwością. Jestem zauroczony!
Ocena: 9/10