Nagroda za najlepszą reżyserię w Cannes, zachwyt recenzentów z całego świata, status klasyka w dniu premiery – trochę trudno podejść krytycznie do tak gigantycznego sukcesu Polaków za granicą. A jednak wydaje się, że poniekąd jestem do tego zmuszony. O ile podziwiam to, jak przy okazji „Idy” Paweł Pawlikowski za pomocą najskromniejszych możliwych środków opowiedział wielowymiarową historię, tak z „Zimną wojną” sytuacja jest dokładnie odwrotna. Rozgrywająca się na przestrzeni piętnastu lat i kilku krajów miłosna epopeja imponuje swoim wizualnym pięknem i rozmachem, ale w gruncie rzeczy pozostaje filmem – zgodnie z tytułem – emocjonalnie zimnym.
Historia ma swój początek w roku 1949, kiedy to muzyk Wiktor (Tomasz Kot) wraz z współpracownikami jeździ po Polsce w celu skompletowania jak najbardziej utalentowanego wokalnie i tanecznie zespołu ludowego. Spośród dziesiątek kandydatów, mających nadzieję na wielką karierę, największe wrażenie na przesłuchaniach robi, obdarzona wspaniałym głosem i urodą Zula (Joanna Kulig). Nie trudno się domyślić, że po krótkim czasie między tą dwójką zrodzi się uczucie, któremu na przeszkodzie staną prywatne ambicje obojga bohaterów oraz niewrażliwa na takie niuanse polityka.
Nie mam wątpliwości, że Pawlikowski tworząc „Zimną wojnę” inspirował się klasykami światowego melodramatu, ale jego film niespodziewanie budzi skojarzenia przede wszystkim z „La La Landem”. I to nie tylko ze względu na wątek dwójki artystów, którzy są zmuszeni wybierać pomiędzy sobą, a wielką karierą, ale również fakt, że „Zimna wojna” jest niemal musicalem, jeśli weźmiemy pod uwagę rolę, jaką odgrywa tu sama muzyka. Ta, w przeróżnych odmianach – od polskich pieśni ludowych, przez jazz w paryskich kawiarniach, aż po pop z wczesnych lat 60 – towarzyszy bohaterom niemal w każdej scenie i w połączeniu z mocno kontrastowymi, czarno białymi kadrami Łukasza Żala (czyżby kolejna nominacja do Oscara?) sprawia, że pod względem audiowizualnym film prezentuje się absolutnie olśniewająco. Największe wrażenie inscenizacja robi niewątpliwie w początkowych sekwencjach estradowych występów zespołu „Mazurek”. Nie zdziwiłbym się, jeśli to przede wszystkim właśnie one zapewniły Pawlikowskiemu reżyserskie wyróżnienie w Cannes.
„Zimna wojna” nie wydaje się niestety już tak dobra, gdy przyjrzymy się głównemu wątkowi, czyli relacji głównych bohaterów. Ta, pełna jest wielkich słów, tęsknych spojrzeń w dal oraz dramatycznych rozstań i powrotów, jednak w gruncie rzeczy wydaje się być sztuczna, i posągowa, pozbawiona autentycznej namiętności. Dość powiedzieć, że nie ma w tym filmie elementarnej dla tego typu romansów fazy zakochiwania się – scenę, w której bohaterowie ledwo się znają, od tej w której już „kochają się na śmierć i życie” dzieli zaledwie… jedno cięcie. Równie szybko Pawlikowski tnie kolejne etapy filmu, przeskakując z jednej lokacji do drugiej, nawet o kilka lat do przodu. W efekcie, nie bardzo jest tu czas na nakreślenie subtelniejszych portretów psychologicznych i, koniec końców, dwójka protagonistów w „Zimnej wojnie” to raczej gatunkowe schematy niż pełnokrwiste postaci – wyjęty żywcem z kina noir amant oraz stojąca w kontraście do niego żywiołowa femme fatale.
Oglądając „Zimną wojnę” widać, że Pawlikowski miał ambicje nakręcenia arcydzieła i (żeby oddać sprawiedliwość) trzeba przyznać, że jego film w kilku scenach tym arcydziełem jest. Sam metafizyczny finał mógłby stać się jednym z najintensywniejszych kinowych przeżyć, jakie dane mi było doświadczyć kiedykolwiek, gdyby tylko dostał wcześniej odpowiednią emocjonalną podbudowę. Szkoda, więc, że całość sprawia wrażenie raczej przeestetyzowanej fotografii. W tej sytuacji „Zimna wojna” dołączy do grona tytułów, których nie pokocham, mimo, że bardzo bym tego pragnął.