Koncert Queens of the Stone Age na warszawskim Torwarze był pierwszym solowym koncertem grupy w Polsce od 13 lat. W 2005 roku muzycy zagrali w klubie Stodoła, w międzyczasie odwiedzając nasz kraj jeszcze dwukrotnie: w 2013 roku wystąpili na Openerze, a rok później pojawili się na Orange Warsaw Festival. Nic więc dziwnego, że fani z niecierpliwością oczekiwali na ogłoszenie koncertu QOTSA w Polsce, kiedy zespół wyruszył promować nowy studyjny album, noszący tytuł „Villains”.
Od 2005 roku wiele w Queens of the Stone Age się zmieniło. Wraz ze zmianami personalnymi, kiedy do grupy dołączyli multiinstrumentalista Dean Fertita, basista Michael Shuman oraz perkusista Jon Theodore (ostatni dopiero w 2013 roku), przyszło również inne brzmienie i nowe koncepcje. Zespół został oczywiście przy stoner rocku, jednak coraz śmielej sięgał po elementy psychodelii, alternatywy czy nawet klasycznego rock’n’rolla , którego nie powstydziłby się sam Elvis Presley. I tu przyznam się bez bicia: o wiele bardziej wolę dwie ostatnie płyty Queens of the Stone Age – „…Like Clockwork” oraz wspomniane już „Villains” – od tych starszych. Dlatego też wybierając się na koncert na warszawskim Torwarze, po cichu liczyłem na swoje ulubione piosenki z tychże albumów. Niestety nie było mi dane usłyszeć „I Appear Missing” i „Fortress”, jednakże to, co 19 czerwca Queensi zaserwowali polskim fanom, przeszło moje oczekiwania i pozostawiło pytanie: czy był to najlepszy koncert, w którym miałem okazję uczestniczyć?
Rola supportu Queens of the Stone Age przypadła amerykańskiemu zespołowi CRX. Wokalista Nick Valensi, który jest jednocześnie gitarzystą The Strokes, określił brzmienie grupy jako mieszankę power popu i heavy metalu, chociaż słychać również inspiracje QOTSA. Moje małe rozczarowanie po przesłuchaniu albumu „New Skin” przeszło, kiedy utwory z tej właśnie płyty usłyszałem na żywo. Zagrane zdecydowanie odważniej, z pazurem i bardziej energetyczne z pewnością nieco rozgrzały zgromadzonych na Torwarze i wzbudziły apetyty przed głównym show. Valensi sam z resztą powtarzał, że również ze zniecierpliwieniem czeka na koncert Queens of the Stone Age.
„Song For The Deaf”. Od tej piosenki zespół zaczął trwający prawie 2 godziny koncert. Następnym utworem było żywiołowe „Sick, Sick, Sick” pochodzące z albumu „Era Vulgaris” przez wielu uważanego za najlepszy w dorobku grupy. Po niezwykle energicznym i dającym kopa początku, nadszedł czas na pierwszy kawałek z „Villains” – utwór zatytułowany „Feet Don’t Fail Me” został świetnie przyjęty przez fanów. Następnie muzycy zagrali kolejną piosenkę z najnowszego albumu, „The Way You Used To Do”, podczas której Josh Homme zaprezentował również krótko swoje iście elvisowe „umiejętności” taneczne (wspomnienie o Królu Rock’n’rolla jeszcze się w tym tekście pojawi), nawiązując do teledysku nagranego do tego utworu. Zespół nie zapomniał rzecz jasna o pierwszym albumie (choć z obecnego składu nagrywanie go pamięta tylko nieśmiertelny Homme), kiedy na Torwarze rozbrzmiało „You Can’t Quit Me Baby”. „No One Knows” z rewelacyjną perkusyjną solówką Jona Theodore’a oraz „The Evil Has Landed” to utwory, które poprzedziły debiutujące podczas tej trasy, pochodzące z drugiej płyty „In The Fade”. Po wykonaniu „My God Is The Sun”, Josh Homme zaprosił wszystkich do tańca przy „Smooth Sailing”, aby za chwilę zaprezentować piosenkę „Kalopsia”, oryginalnie nagraną z gościnnym udziałem Trenta Reznora z Nine Inch Nails. Kolejną część koncertu stanowiły „Un-Reborn Again, „I Sat By The Ocean” czy inny utwór, przez który Homme nazywany jest ‘Rudym Elvisem’. Mowa o „Head Like A Haunted House”. Swoje miejsce na setliście znalazły również „If I Had A Tail”, które Josh określa jako swoją ulubioną piosenkę, żywiołowe „Little Sister” i „You Think I Ain’t Worth A Dollar, But I Feel Like A Millionaire”, a także kończące koncert „Go With The Flow”, jeden z najbardziej znanych kawałków Queens of the Stone Age. Muzycy rzecz jasna wyszli chwilę później na bis, aby uraczyć nas klimatycznym i odprężającym „Make It Wit Chu” oraz definitywnym finałem w postaci „Song For The Dead”. Co ciekawe, na wydrukowanej setliście znalazły się jeszcze „Villains of Circumstance”, „Misfit Love” oraz „Broken Boxes”. Utwory te zostały jednak pominięte, bądź zastąpione.
Choć cały koncert się nie wyprzedał, obecni na Torwarze fani z pewnością sprawili, że zespół czuł się u nas dobrze. Humor dopisywał wszystkim muzykom, co było doskonale widać. Joshowi udało się nawet wyciąć mały kawał, kiedy przy przedstawianiu członków kapeli powiedział, że Michael Shuman obchodzi dziś urodziny. W hali momentalnie wybrzmiało gremialne ‘sto lat’. W rzeczywistości, Shuman obchodzi urodziny dopiero w sierpniu. Frontman zagadywał do publiczności, a przed „If I Had A Tail” wygłosił krótkie przemówienie. Nie ukrywam, że dla mnie puenta całej mowy była dość niespodziewana, biorąc pod uwagę momentami lekko kontrowersyjne zachowanie Josha. Homme, na przykładzie inaczej ubranych Troya Van Leeuwena oraz Michaela Shumana mówił o indywidualności, (którą określił jako najwspanialszy dar wszechczasów) oraz o tym, aby nie patrzeć na innych i być po prostu sobą. Chwalił jednocześnie polskich fanów nazywając ich najlepszymi, dla których grali i wyraził zadowolenie z pobytu w Warszawie. Wokalista i gitarzysta Queens of the Stone Age podsumował swoją wypowiedź krótkim, ale szczerym ‘we love you, so thank you very much’. Miejmy nadzieję, że panowie jak najszybciej powrócą do Polski na kolejny koncert.
https://www.youtube.com/watch?v=cptQGUJgOnM
niezły tekst