Gdybym nie wiedział, że jest inaczej, pomyślałbym, że za całą tą energią, dobrym tempem, ciekawymi pomysłami i intertekstualnością stoi jakiś znany hollywoodzki wyjadacz. Bart Layton to jednak prawie debiutant. Na swoim koncie ma tylko jeden film dokumentalny pt. „W cudzej skórze”, za który notabene został nagrodzony statuetką BAFTA za najlepszy debiut. W „American Animals” widać jego zamiłowanie do dokumentów – na pozór zwykłą historię jest w stanie podnieść niemalże do miana pokoleniowego manifestu. I na tym nie kończy. Wskazuje konkretne źródła przedstawionych w filmie problemów. Jego wnioski są podobne do tych, które wyciągał Terrence Malick już w debiutanckim „Badlands”. Layton przedstawia je jednak w zbyt deklaratywny sposób, a na końcu wprost wyłuszcza swój morał, przez co spłyca ostateczny wydźwięk filmu.
W grudniu 2004 roku grupa studentów zaplanowała zuchwały napad na uniwersytecką bibliotekę. Celem były warte dziesiątki milionów dolarów białe kruki, w tym nomen omen „Ptaki Ameryki”, ręcznie malowany atlas przyrodnika Jamesa Audubona z początku XIX wieku. Od wielkiego bogactwa grupę studentów dzieliła tylko wystawowa szybka, czujna bibliotekarka i… złudzenia. Ich nagła chęć do przeprowadzenia napadu wynika wszak z popularnych w sztuce amerykańskiej wzorców kulturowych.
Talent reżyserski Laytona najbardziej uwidacznia się w kluczowych dla filmu scenach. Gdy już dochodzimy do punktów kulminacyjnych, reżyser wie jak przedstawić historię, aby wyciągnąć z niej jak najwięcej. Widz tymczasem może tylko zsunąć się na skraj fotela i nerwowo obgryzać paznokcie, zastanawiając się, co będzie dalej. Na to składa się jeszcze jeden element – świetny scenariusz. Layton wykorzystuje najbardziej niezwykłe, wymykające się fabularnym schematom wydarzenia z tej prawdziwej historii. Przez to widz, mimo że fabuła opiera się na pewnym, niemożliwym do uniknięcia w opowieści o napadzie szablonie, nie ma pojęcia co może zdarzyć się dalej. A w kinie kryminalnym jest to olbrzymia zaleta.
Zabawa kinem, którą uprawia reżyser, potrafi być naprawdę imponująca. Layton nieustannie odwołuje się do klasyków kryminału zarówno w narracji, jak i w treści. Jego nastoletni bohaterowie często szukają inspiracji i pomysłów właśnie w filmach. I tak samo, zarówno w narracji, jak i w treści przedstawiony jest morał – obrazy kultury, obrazy hiperrzeczywistości nakładają się na rzeczywistość, wypaczając realny obraz świata, nęcąc bohaterów ciekawszym stylem życia. W podobny sposób reżyser wykorzystuje fakt, że jest to prawdziwa historia. Wspomnienia uczestników nie zawsze są całkiem ze sobą zgodne, co w zabawny sposób wykorzystywane jest na ekranie. Layton ma bowiem całkiem niezły dryg do komedii. Płynnie przeplata komizm, dramat i sensację.
Dobrze wykreowane są postaci, każda wiele wnosi do fabuły i ma jasno nakreśloną osobowość. To prawdziwi, wchodzący w dorosłość nastolatkowie, od których bije marazm, beznadzieja i rozczarowanie światem. Kluczowe jest, aby widz to autentycznie poczuł. W końcu ich niezadowolenie z życia i zderzenie z rzeczywistością są zalążkiem przedstawionej w filmie historii. Na świetne postaci składa się, poza scenariuszem, dobra gra młodych aktorów, zwłaszcza Evana Petersa i Barry’ego Keoghana. Ten pierwszy wchodzi już powoli do blockbusterowego mainstreamu, a drugi ma wielkie zadatki, żeby zostać nową twarzą amerykańskiego arthouse’u.
Dokumentalne zacięcie Laytona jest z jednej strony zaletą, bo pozwala mu rozszerzyć swój film, nierozerwalnie spleść fabułę z dokumentem, jeszcze dalej bawić się kinem i kontrastować realizm reportażu z typowym dla kina kryminalnego przesadyzmem. Z drugiej strony jednak momentami zabieg ten sprawia wrażenie eklektycznego, jeszcze bardziej spowalnia budowanie fabuły i przede wszystkim wyraźne zakotwicza nas w rzeczywistości. I znowu – z jednej strony to ciekawie uwydatniony kontrast pomiędzy rzeczywistością a hiperrzeczywistością, lecz z drugiej odbiera to produkcji pożądanego w kryminale eskapizmu. Sprowadzanie widza na ziemię może być ważną lekcją, przestrogą, na której opiera się ten obraz, lecz ciągłe przeplatanie dokumentu i fabuły momentami pozbawia film impetu. Niemniej jednak przewiduję, że Bart Layton ma przed sobą niezłą przyszłość i jeśli utrzyma taką formę, jeszcze nieraz o nim usłyszymy.
7,5/10.