W hollywoodzkich produkcjach problem dyskryminacji rasowej poruszany był niejednokrotnie. Jednak jest tylko jeden hegemon tego nurtu. Mówiono o nim, że był ostatnio w zniżkowej formie, lecz nie można odmówić mu zasług dla popkultury, w szczególności dla części afroamerykańskiej. W końcu tworzy kino od przeszło 40 lat. Przed nami wracający na piedestał z filmem „Czarne bractwo. BlacKkKlansman” Spike Lee.
Już od pierwszych scen twórca daje nam jasno do zrozumienia, że dzieło nie będzie zagrane na poważnych tonach, jak to było np. w przypadku jednego z jego najlepszych dotąd dzieł, filmu „Malcom X”. Koleje losu Rona Stallwortha (w tej roli John David Washington, syn Denzela) zaczynamy śledzić w latach 70. w miasteczku Colorado Springs, dokładnej, od momentu rozmowy rekrutacyjnej w miejscowej policji. Szybki awans z działu archiwum na detektywa śledczego rzuci nas w wir śledztwa infiltrującego członków Ku Klux Klanu. Od tej chwili zaczynają się schody. Zastanówmy się, jakim cudem czarnoskóry obywatel mógłby wstąpić w szeregi tej rasistowskiej organizacji? Z pomocą, paradoksalnie, przychodzi Żyd Flip Zimmerman, grany przez Adama Drivera.
Stany Zjednoczone tamtego okresu zostały świetnie odwzorowane. Dużą wagę przyłożono do kostiumów i trzeba nadmienić, że nawet szeregowi aktorzy są odziani wyróżniająco i oryginalnie. Zdjęcia na komisariacie utrzymane są w półcieniach, najczęściej uwydatnione ciepłą, żółtą poświatą. Natomiast szeregi oponenta z reguły oblewa jasne, wręcz surowe światło. Nie zabraknie również neonowego nasycenia barw, co jest typowe dla twórczości Lee. Od czasu do czasu oko kamery skupia się na detalu rekwizytów, co będzie wyjątkowo przyjemne dla fanów ery analogowej. Wszystkie te aspekty skutecznie poją wizualne pragnienie widza.
Fani reżysera na pewno odnotują sceny znane jako dolly shot, w których popiersie aktora zmierza przed siebie, ewidentnie mijając otaczającą je przestrzeń, choć nic przy tym nie zdradza, aby aktor poruszał nogami. Jest to charakterystyczny zabieg w dziełach Lee, niemal tak popularny jak zawsze poruszany przez niego problem rasizmu. Słowo uznania należy się też muzyce. Krok w krok towarzyszy narracji, nie wyprzedza wydarzeń oraz nie ciągnie się za nimi. Idealnie odnajduje swoją ścieżkę.
Nie ukrywam, że jestem zachwycony „Czarnym bractwem” i chętnie wymieniam same superlatywy. Genialna gra aktorska duetu Washington i Driver była do przewidzenia. Szczególnie ten drugi może pochwalić się nadzwyczaj dobrą passą angaży u znakomitych, współczesnych reżyserów. Bardziej zagadkowy wydawał się drugi plan, ale i tu osoba odpowiedzialna za casting spisała się wzorowo. Laura Harrier idealnie wpisuje się w kanon silnych, kobiecych charakterów typowych dla filmografii reżysera. Nie pojawia się często, ale potrafi błysnąć. Z kolei lokalny przywódca klanu grany przez Ryana Eggolda jest naiwny, jak na swoją pozycję, a wizerunkiem przypomina mi James’a McAvoy’a. Jego postać uzupełnia Felix. To bardzo porywczy, agresywny i na wskroś rasistowski biały Amerykanin, będący odzwierciedlaniem władzy wykonawczej. W tej solidnej roli zobaczymy pochodzącego z Finlandii Jaspera Pääkkönena.
„Czarne bractwo” w pełni spełniło moje oczekiwania. Posunęło się nawet o krok dalej, ponieważ twierdzę, że śmiało może kandydować do najlepszego obrazu reżysera. Choć w dużym stopniu nadał swojemu najnowszemu filmowemu dziecku rys komediowy, to jak zwykle podjął trudny społecznie temat. Film jest bowiem odpowiedzią na zdarzenia z Charlottesville, gdzie w sierpniu 2017 roku podczas manifestacji, skrajnie prawicowy 20-latek celowo i śmiertelnie potrącił samochodem kobietę z lewicowego ugrupowania. Film Lee jest lekki w swojej formie, przez co zarzuca się mu spłycenie tematu. Nie zgadzam się z taką opinią, ponieważ oprócz dobrej zabawy podczas seansu, wyciągamy z niego lekcję. Lekcję, a może nawet przestrogę przed rządami Donalda Trumpa.
Ocena: 9/10
Film obejrzano dzięki uprzejmości Cinema City.