Mimo, że w konkursie głównym tegorocznego festiwalu w Cannes pojawiły się między innymi takie nazwiska jak Koreeda, Farhadi czy Ceylan, najwięcej emocji wzbudziło to, co działo się poza nim. Gaspar Noé i powracający po 7-letniej nieobecności Lars von Trier, postanowili powalczyć o własną Złotą Palmę w kategorii najbardziej kontrowersyjny film dekady, czego wyznacznikiem miała być publiczność, tłumnie i z obrzydzeniem opuszczająca kino podczas seansu. Obaj chcieli też przy okazji udowodnić, jak wielką miłością darzą własną twórczość oraz samych siebie, doskonale się przy tym bawiąc.
Krew, wydzieliny, narkotyki, pożądanie, aborcja, gimnastyka z kamerą, transowa muzyka, napisy końcowe na początku filmu i czołówka w środku, filozofia z bazaru – to wszystko znajdziemy w najnowszym filmie Gaspara Noé pt. „Climax”. Reżyser tym razem zabiera nas na parkiet do opuszczonej szkoły, gdzie grupa tancerzy świętuje zakończenie warsztatów. Beztroska impreza z czasem wymyka się spod kontroli, kiedy ktoś odkrywa dolany do własnoręcznie przyrządzonej sangrii narkotyk.
Tyle właściwie wystarczy, żeby opisać niemal całą fabułę, bo jak to zwykle bywa u Argentyńczyka, nie treść, a forma wysuwa się na pierwszy plan. Jednostajne rytmicznie „Solidit” Chrisa Cartera wprowadza w transowy klimat, a puszczana przez DJ-a muzyka klubowa lat 90, zapoczątkowana dynamicznym „Supernature” Marca Cerrone, zaprasza nas na parkiet. Złudzenie bycia częścią imprezy zostaje wzmocnione przez niemalże przyklejoną do pleców bohaterów kamerę, podążającą za nimi niczym w grze z gatunku FPS. Benoît Debie fotografuje akrobacje tancerzy na dużych zbliżeniach, by później ująć ich z góry na mastershocie, zespolonych w wymyślnych, erotycznych konfiguracjach.
Z czasem nastrój filmu robi się coraz bardziej senny, kiedy energiczny house i electro płynnie przechodzi w psychodeliczny trans, oddając tym samym upojenie i zmęczenie tancerzy. Kipiący od seksu wulkan energetyczny zamarza, a poruszający się na autopilocie imprezowicze, przypominają sklepowe manekiny. Parkiet zaczyna wyglądać jak pobojowisko, lepiąc się od rozlanego alkoholu, wymiocin i oddanego moczu, przestają zupełnie obowiązywać zasady francuskiego savoir vivre. Na wpół przytomne ciała zastygają przy dźwiękach leniwego utworu o wymownym tytule „French kiss”, przerywanego coraz głośniejszym pojękiwaniem kobiecego głosu. Kamera niczym we „Wkraczając w pustkę” wiruje, powodując odruch wymiotny. I kiedy mamy tego już serdecznie dosyć, reżyser puszcza muzykę na cały regulator, rozkręcając imprezę. Dudniący z konsolety „Rollin’ & Scratchin’” Daft Punk wwierca się w uszy i rozpoczyna jeden z najcudowniejszych kinowych bad tripów.
Gasparowi Noé ostatecznie puszczają wszelkie hamulce, kiedy nadaje on „Climaxowi” formułę makabrycznego musicalu, swoistego dance macabre. Film dosłownie zamienia się w horror, sami już nie wiemy co jest prawdziwe, a co urojone. Zatruta sangria zaczyna działać, a my razem z bohaterami wpadamy w narkotyczny trans, stając się świadkami aktów agresji, samookaleczeń, masturbacji, przemocy i gwałtu. Spazmatyczne odruchy w rytmie muzyki w końcu nabierają kształtu, kiedy pojawiają się aluzje do filmowych i literackich inspiracji Noégo. Orgiastyczne „120 dni Sodomy” de Sade’a splata się z przewrotnym „Querelle” Fassbindera, „Opętanie” Żuławskiego z kiczowato – makabryczną „Suspirią”.
Reżyser wkłada do swojego kociołka przeróżne, z pozoru niepasujące do siebie składniki, ze smakiem je jednak przyrządzając. Kiedy dziwność osiąga swoje apogeum, postanawia przesadzić w drugą stronę, nadając wydarzeniom wymiaru filozoficznego. Na ekranie pojawiają się życiowe mądrości rodem ze stron internetowych typu „Te Myśli”, którymi pogardziłby nawet sam Coelho. Noé tym samym nabija się z samego siebie, grając na nosie krytyce, posądzającej jego wcześniejsze filmy o tanie moralizatorstwo. Manipuluje naszymi emocjami, poprzez zmianę nastroju w filmie. Przysłuchujemy się infantylnym pogadankom o seksie analnym, a za chwilę uderza nas kopnięcie w brzuch ciężarnej dziewczyny. Gdzieś w tle prawdopodobnie umiera dziecko, a my śmiejemy się z przebranego za kobietę otyłego DJ-a. Od tej pory wiemy już tylko jedno, tego filmu długo nie zapomnimy.
Noé zabiera nas na swoją arkę rozpusty, na zatopiony w chaosie i samoświadomym bełkocie, kampowy koktajl. Dla niektórych będzie on krytyką chylącego się ku moralnej degrengoladzie francuskiego społeczeństwa, jedną wielką metaforą, komentarzem politycznym, symbolizowanym przez rozpostartą nad parkietem cekinową flagą Francji. Takie doszukiwanie się ukrytych znaczeń bawi jednak samego reżysera, dla którego „Climax” to raczej narzędzie do prowokacji. Zależy mu bardziej na tym, żebyśmy razem z jego bohaterami wkroczyli w pustkę, zatracili się w transowym szaleństwie, niż wyszli z seansu bogatsi o poglądy na życie. Chce poczęstować nas filmowym narkotykiem, który u jednych może wywołać nieodwracalne skutki w psychice albo co najmniej skończyć się potwornym kacem, dla innych zaś będzie najlepszym kinowym towarem, jaki kiedykolwiek mieli przyjemność zażywać.
Autorem tekstu jest Piotr Nyga
Yhm, no no.