“Patrzyłem z podziwem na majestat i zgrabność ich ciał, i żywioł, w którym się poruszały z taką gracją. Zazdrościłem im tego, że stale one pływały i były w ruchu: że stale były wolne” – tak Philip Hoare opisuje swoje pierwsze spotkanie z wielorybami na wolności w świetnym Leviathan, or The Whale. James Wan, reżyser Aquamana ma z tymi ogromnymi zwierzętami to wspólnego, że przy tworzeniu najnowszego filmu również musiał cieszyć się nieskrępowaną wolnością twórczą. Chciałbym kiedyś zobaczyć, jakie z pomysłów NIE TRAFIŁY do filmu, bo to co w nim skończyło…
Jeśli, tak jak mi, śniły wam się po nocach koszmary o The Rocku wymierzającym kopniaka pędzącej obok niego głowicy atomowej w Szybkich i wściekłych 8, to Aquaman może również nękać was, gdy znajdziecie się w objęciach Morfeusza. Tak jak wieloryby, Wan i spółka pędzą stale przed siebie korzystając z każdej chwili wolności. Wskutek tego film pluska się w tonacjach, gatunkach, lokacjach czy czasach (w pewnym momencie zahaczając nawet o wizytę u dinozaurów), przez dwie i pół godziny nie będąc w stanie znaleźć właściwego kierunku.
Aquaman, niczym wielki wór z napisem „kino rozrywkowe” ma w sobie wszystko: one-linery rodem ze złotej ery Stevena Seagalla, sekwencję wyjętą chyba prosto z Kina Nowej Przygody, scenografię momentami dziwnie przypominającą Tron (?!), walkę z oślizgłymi, drapieżnymi rybami niczym z taniego slashera czy wątek miłosny ciekawy jak telewizja śniadaniowa. Ten popkulturowy konglomerat Wana to piskliwy i niespójny zbitek zbyt wielu pomysłów, które przedłużają tylko męki widza.
Być może reżyser tak naprawdę nie szukał konkretnej definicji dla swojego filmu. Jest w Aquamanie spora dawka samoświadomości, zabawy formą i celowego bycia złym. Problem w tym, że, jak to z ironią bywa, jest ona ostrzem obosiecznym. Nie da się jednocześnie wyśmiewać konwencji, i w niej odnajdywać. Twórcy pazernie próbują mieć ciastko, robiąc zły film, i zjeść ciastko, śmiejąc się z tego jaki on jest marny. Taka niespójna kampowość działa więc tylko połowicznie. Razem z filmem mamy ubaw z Willema Dafoe jako rybia wersja mistrza Miyagi, z niezgrabnej gry aktorskiej Dolpha Lundgrena i Khala Drogo, z zabawy stylistyką kina akcji lat 80-tych w otwierającej sekwencji czy z finałowej walki, w której widz jest świadkiem hekatomby ludzi-krabów. Koniec końców nie zmienia to jednak faktu, że mamy tu do czynienia z bardzo marnym produktem, i wszelkie pseudo-postmodernistyczne zabiegi niczemu tutaj nie zaradzą.
Złośliwi mogli by powiedzieć, że Wan robiąc film dla stajni DC wiedział, że nie uda mu się popełnić niczego dobrego, więc z góry założył że stworzy lichy obraz. Ja jednak nie jestem złośliwy i nie będę niczego takiego sugerował. Trzeba przy tym Aquamanowi oddać, że udało mu się to, co np. Oscarowemu Legionowi Samobójców za bardzo nie szło. Film Wana, choć odjechany i kompletnie niespójny stylistycznie ma coś na kształt fabuły, która w miarę dokądś zmierza. Choć nie jest to porywający kierunek, to film przynajmniej nie dryfuje letargiczne w stronę kompletnego bezsensu.
Jednocześnie pomimo tych wszystkich zarzutów mogę sobie wyobrazić widzów, którym ten film mógłby się spodobać. Aquaman stale gna do przodu, i na sto pomysłów, które się w nim pojawiają, kilka faktycznie działa. Akcja jest wartka, wydarzenia płyną naprawdę bystrym strumieniem, a scenariusz raz po raz okazuje się krynicą naprawdę żenująco-zabawnych cytatów. Czy Aquaman, tak jak niegdyś produkcje ze studia Cannon, stanie się kultowym midnight movie? Ma on na to zdecydowanie bardzo dużą szansę, bo jest w tej niemal dwuipółgodzinnej produkcji naprawdę dużo złego kina.
Ocena: 4/10