Rzadko piszę takie słowa, ale w tym wypadku jestem pewien swego – Roma, choćby nawet nie dostała żadnych Oscarów, przejdzie do historii kina jako jeden z najbardziej oryginalnie, nowatorsko zrobionych filmów, jakie kiedykolwiek powstały.
Alfonso Cuaron jest oficjalnie reżyserskim kosmitą – on potrafi nakręcić wszystko. Od części serii o Harrym Potterze, po dystopijne science-fiction z jednym z najlepszych mastershotowych ujęć jakie widziałem czyli film Ludzkie dzieci.
Jednak nigdy nie opowiadał historii tak osobistej jak w Romie, która jawi się być opowieścią nieomal autobiograficzną, choć opowiada właściwie wyłącznie o dwóch kobietach. Z różnych klas społecznych, z różnymi backgroundami. Łączy je jednak coś niezwykle ważnego – siła, świadomość tego, że solidarność to droga do lepszego życia, które da im satysfakcję. Nieważne, że Cleo (wspaniała rola Yalitzy Aparicio) jest pokojówką, a Sofia (niegorsza Marina De Tavira) panią domu – problemy, które je spotykają są podobne, świadomość możliwości ich rozwiązania też. Cuaron nie kreśli jednak wizji sielankowej, w której obserwujemy rodzinę kochającą się bez względu na wszystko. Przeciwnie, Cleo oczywiście ma wsparcie Sofii i jej dzieci, ale pozostaje do końca na minimalny (ale zawsze) dystans, którego nie sposób będzie się pozbyć w przyszłości. Cuaron po mistrzowsku punktuje te subtelności w relacjach międzyludzkich, które wcale nie polegają na pełnej otwartości, a przeciwnie bardziej na rozciąganiu granic między klasami, hierarchizacji, która rozmywa się bardziej w słowach niż w czynach. Nie chcę przez to powiedzieć, że Sofia jest tutaj rozpisaną na cynika bohaterką negatywną. Jest na pewno kobietą przez życie (a może przez męża) zniszczoną, która próbuje utrzymać się na powierzchni. Cleo jej w tym pomaga, choć sama ma swoich problemów dużo.
Cuaron opowiada tę osobistą, bardziej emocjanalną historię w sposób przewrotny. Jej mikroskala zostaje rozciągnięta na kino stworzone z rozmachem godnym hollywodzkiej produkcji. Wszystko za sprawą powalających na kolana zdjęć oraz wszystkich dodatków technicznych, którymi posługuje się Meksykanin. Początkowo bałem się, że zapowiedzi rewolucji technicznej, którą Roma miała nieść, zwiastują raczej przerost formy nad treścią. Nigdy chyba tak bardzo się nie pomyliłem – forma Romy jest fundamentem poruszającej, świetnej historii. A to, że zdjęcia oraz siła montażu wybijają się czasem na plan pierwszy, to tylko wielki sukces Cuarona, który przy tym dziele robił praktycznej wszystko. Dzięki jego sprawności, ale też reżyserskiej wrażliwości, pojawiają się w Romie sceny miażdżące głowę i serce. Znalazłem ich kilka, ale dwie są najbardziej znaczące – na porodówce i na plaży. Gdyby Roma była filmem amerykańskim, w obydwu tych sekwencjach dostalibyśmy tonę emocjonalnego szantażu, opartego na reżyserskiej szarży. Cuaron stawia na realizm, na wręcz skrajny naturalizm, przez co te sceny są niemalże fizycznie nieprzyjemne. Należałoby być może o nich zapomnieć, choćby ze względu na wydźwięk sceny szpitalnej, ale nie sposób.
Tak jak nie sposób zapomnieć o całym tym filmie, który rozjechał mnie emocjonalnie jak żaden inny w tym sezonie oscarowym. Jednak jak wspomniałem wyżej – choćby ten film nie zdobył nawet jednej statuetki Akademii, nikt nie odbierze mu wpływu na kino, który powinien być niebagatelny. Co za mistrzostwo!
Ocena: 10/10