Znacie zapewne to uczucie, kiedy przed pojawieniem się filmu macie wobec niego wielkie oczekiwania a potem odbijacie się od niego jak od ściany. Dokładnie coś takie przydarzyło mi się przy okazji seansu filmu Moj piękny syn.
Na papierze, w zależności od czytającego, Beautiful Boy to albo materiał na rasowe, ciekawe, a przy okazji ważne kino, albo na typowy Oscar Bait. Jakby na ten problem nie spojrzeć, materiału na doskonały film było tu tyle, że wystarczyłoby na swetry dla zespołu alpinistów – od obsady, przez uznanego reżysera, który dotychczas pokazał, że ma rękę do kontrowersyjnych historii, po ową historię, która powinna poruszyć serce i zainspirować do myślenia.
Rozłóżmy więc to „dzieło” na czynniki pierwsze. Mamy tutaj opowieść o chłopaku uzależnionym od narkotyków (Timothee Chalamet), którego ojciec od lat stara się mu pomóc w walce z nałogiem. Jednak bez większego powodzenia – syn ma lepsze i gorsze momenty, ale zawsze wraca do starego nawyku. Taka historia powinna być jedną wielką emocjonalną bombą. Tymczasem Felix Van Groeningen, reżyser znakomitego W kręgu miłości, wycisnął z niej jedynie chwilami poprawną, głównie wyzutą z emocji agitkę, opartą na prostych (prostackich?) kontrastach. Nie można opowiadać o tak ważnych sprawach w taki sposób – jedna mocna scena, w której Timmy bierze narkotyki, cięcie, kolejna scena z dzieciństwa, w którym tak „dobrze” rozwijała się relacja między ojcem a synem. Tak ten film wygląda praktycznie od pierwszej do ostatniej sceny. Żeby tego było mało, Van Groeningen opowiada nie tylko obrazem, który jest w istocie niepokojący, choć bardziej to wygląda na efekciarstwo niż cel fabularny sam w sobie.
Opowiada także dźwiękiem i tego absolutnie nie można mu wybaczyć, szczególnie po tak genialnym pod względem muzycznym filmie, jakim było W kręgu miłości. Tutaj ścieżka dźwiękowa jest, użyję słowa dość lekkiego, kuriozalna. Wybór piosenek jest przedziwny, żeby nie powiedzieć chwilami makabryczny. Wystarczy przytoczyć użycie piosenki ze Skrzypka na dachu „Sunrise, sunset” – no do jasnej cholery, to jest wręcz szarganie świętości! Jeśli to miało być kontrastowanie wydarzeń ekranowych z muzyką, to wyszło…idealnie, co oznacza, że koszmarnie.
Na koniec ekipa aktorska – Timothee Chalamet może się dotknąć czegokolwiek i zrobi z tego złoto. Jest młodym Midasem kina. Jego rola jest tu fantastyczna, on jako jedyny trzyma ten film na swoich wątłych barkach. On jest jedynym jego elementem, który wywołuje takie emocje, jakie były zaplanowane. Problem polega na tym, że wsparcia brak, bo ani Steve Carell, ani Maura Tierney, ani Amy Ryan nie robią nic żeby mu pomóc. Co więcej Carell jest tu bodaj najgorszy w karierze – jego kreacja jest tak jednowymiarowa, tak przeszarżowana, że nie sposób nie stwierdzić, że Van Groeningen w ogóle go nie poprowadził.
Z Moim pięknym synem kojarzy mi się jedno słowo – rozczarowanie. Rozczarowanie historią, narracją, aktorstwem, muzyką, wydźwiękiem opowieści. A szkoda, bo Timmy pokazał, że można było z tego materiału uszyć naprawdę co wartościowego.
Ocena: 3/10