Na wstępie muszę się przyznać, że do tej pory nie miałam styczności z postacią Johna Shafta, więc mój stosunek do produkcji daleki jest od sentymentu względem serii. Miałam za to już (nie)szczęście spotkać się z twórczością reżysera – Tima Story, czego nie wspominam najlepiej, porzucając Myśl jak facet (2012) głęboko w niepamięć. Niemniej jednak Shaft, będący produkcją Netflixa, był na tyle hucznie reklamowany, że trudno było po ten obraz nie sięgnąć.
John Shaft Jr (reprezentant trzeciego pokolenia tych Shaftów) z uwagi na niebezpieczny zawód ojca zostaje wychowany samotnie przez matkę. Kilka urwanych kadrów ukazuje widzowi w telegraficznym skrócie, jak bohater dorastał, aby ostatecznie zobaczyć jego ucieczkę z rodzinnego gniazda i początki pracy w FBI jako analityk danych. Jak łatwo się domyślić, bohater nie jest szczególnie zadowolony ze swojej aktualnej pozycji, stąd stara się zaimponować szefowi – z marnym skutkiem. Oś fabuły skupia się natomiast na próbie rozwikłania przyczyn tajemniczej śmierci najlepszego przyjaciela Shafta Juniora, a nowicjusz zwróci się z prośbą o pomoc do bardziej doświadczonego ojca. Obie te postacie zostały bardzo wyraźnie zarysowane, głównie na bazie przeciwieństw, prezentując różnice pokoleniowe. Sylwetki bohaterów zostały niebywale spłycone, trudno mówić o rozbudowanej psychice protagonistów, ale w Shaft jedna postać to jedna cecha charakteru, co przekłada się ostatecznie na odbiór całej historii. Trudno mówić tu w ogóle o intrydze, kiedy przede wszystkim liczy się strzelanie i poklepywanie się po plecach, celem nadrobionego przez członków rodziny straconego czasu. Brakuje prawdziwej aury kina akcji – mam wrażenie, że Story za bardzo zboczył w stronę kina familijnego (o ile przy takim humorze można wciąż mówić o kinie familijnym) bez szczególnego pomysłu na kontynuowanie fabuły.
Przede wszystkim Shaft męczy ścieżką dialogową – kiedy angielskojęzyczne kwestie w amerykańskim filmie brzmią żle, czyli sztucznie, nienaturalnie, jak w filmie klasy Z, to wiedz, że coś jest zdecydowanie nie tak. Niestety, to nie kwestia jednej czy dwóch scen, a większości filmu – dialogi brzmią tak, jakby nikt ich wcześniej nie odczytywał na głos, przez co nikt nie zorientował się, jak fatalnie to wypada. Osobiście nie jestem również fanem prezentowanego w produkcji Story humoru – rasistowskie, homofobiczne i wulgarne żarty potrafią śmieszyć pod warunkiem, że są umiejętnie wyłożone, także pod kątem odpowiedniego umieszczenia ich w płaszczyźnie filmowej. Tymczasem w Shaft zły dowcip goni jeszcze gorszy, tworząc śnieżną kulę niekończącej się żenady.
Nie spodziewałam się, że produkcja Netflixa będzie tak kulała również pod kątem aktorskim – Jessie T. Usher wcielający się w postać głównego bohatera wypada nienaturalnie. Nawet oglądając jego występ, uwzględniwszy taryfę ulgową wynikającą z pierwszej tak znaczącej roli w filmie, warsztat pozostawia wiele do życzenia. Podczas seansu nie mogłam wyzbyć się przekonania, że w tej konkretnej roli o wiele lepiej sprawdziłby się choćby John Washington (zwłaszcza mając w pamięci Czarne bractwo. BlacKkKlansman). Niezmiennie dobrze wypada Samuel L. Jackson, który w punkt sprawdza się w takich rolach, jak John Shaft I. Dobry występ doświadczonego aktora tym bardziej podkreśla ułomności pozostałej części ekipy filmowej.
Film Tima Story rozczarowuje niemal pod każdym względem – poczynając od samej warstwy fabularnej, poprzez dialogi i poczucie humoru, na grze aktorskiej kończąc. Nie pomagają sceny akcji, które, biorąc pod uwagę aktualne standardy, nie zachwycają, nie mówiąc już o zapadnięciu w pamięć. Shaft jako kino sensacyjne nudzi, a jako komedia irytuje – co prowadzi do jednego wniosku, o tym seansie należy jak najszybciej zapomnieć.
ocena: 2/10