Od tego typu produkcji wymagam zwykle dwóch rzeczy – pierwsza to zainspirowanie mnie do poznania historii jeszcze mocniej niż została pokazana w filmie, który siłą rzeczy musi czasem iść na skróty, żeby nie stać się nagle filmowym esejem na kilkanaście czy kilkadziesiąt godzin. Druga zaś, ograniczona do filmów muzycznych, to zachęta do wysłuchania większej ilości muzyki, którą pozostawił po sobie artysta. Niestety film Macieja Pieprzycy nie zrobił ani jednego, ani drugiego.
Mietek Kosz jest postacią, jak się domyślam, dość anonimową dla szerokiej publiczności. Jeśli ktoś nie jest bardzo dużym znawcą polskiego jazzu, szczególnie tego z okresu PRLu, to nie będzie za bardzo znał jego historii. Dlatego tego typu filmu są bardzo potrzebne, bo poznawanie ważnych dla naszej kultury bohaterów może mieć tylko pozytywny wpływ na świadomość rodzimej rzeczywistości. Niestety poza faktem, że „Ikar” jest filmem potrzebnym, niewiele więcej można o nim dobrego powiedzieć.
Może poza tym, że dobrze się na niego patrzy, nie mylić z oglądaniem. Obserwujemy wspaniałe scenografie, wyśmienite dobrane kostiumy, czy efektownie wymyślone ujęcia. Jednak nawet ta sceneria, ten dopracowany do ostatniego centymetra background nie pozwala na stwierdzenie, że ogląda się „Ikara” dobrze. Przeciwnie jest to film niemiłosiernie wręcz męczący, poprowadzony w tempie, które usypia, pozostawiając widza przy okazji kompletnie obojętnym na wydarzenia opowiadane przez Macieja Pieprzycę. „Ikar” jest kwintesencją jego przezroczystego stylu prowadzenia historii, przez który nie udaje mu się wydobyć z niej żadnych emocji, poza narastającą irytacją obserwatora, który przy odrobinie dobrej woli chciałby zaangażować się emocjonalnie w wydarzenia. Nie może jednak tego zrobić ze względu na to, że Pieprzyca posługując się teoretycznie efektownymi zagrywkami z jego reżyserskiego arsenału, pozostawia widza w olbrzymim dystansie od opowieści – „Ikar” to drugi, po podobnie przereklamowanym „Jestem mordercą”, film Macieja Pieprzycy, któremu jestem w stanie zarzucić dokładnie to samo. Nie ma chyba w Polsce drugiego reżysera, którego filmy ani ziębią mnie, ani grzeją.
Tym większym rozczarowaniem okazuje się z tego względu „Ikar”, którego historia miała w sobie wielki potencjał do poruszenia widza, wykrzesania w nim współczucia wobec Mietka Kosza, ale też nostalgii za starymi czasami. Jednak Pieprzyca albo nie chce takiego kina robić (co jest decyzją niezrozumiałą), albo nie ma w sobie sprawności (i inteligencji) choćby Krzysztofa Raka, który w dwóch swoich scenariuszach do „Bogów” i „Sztuki kochania” pokazał, że można pokazać pełnokrwistego bohatera i połączyć jego historię z wyidealizowanym (do pewnego stopnia) obrazem PRLu oraz solidnym storytellingiem. Tutaj niestety ani bohater, zagrany na autopilocie przez Dawida Ogrodnika, pełnokrwisty nie jest, ani sposób pokazywania PRLu nie angażuje, o storytellingu nie wspomnę.
Z „Ikarem” mam te same problemy, które miałem z poprzednim obrazem Macieja Pieprzycy. „Jestem mordercą” oglądało mi się jednak o wiele lepiej, gdyż nie miałem tego irytującego poczucia deja-vu, które towarzyszyło mi tutaj przy każdej sekwencji z udziałem Dawida Ogrodnika, grającego coś pomiędzy „Chce się żyć”, a Tomkiem Beksińskim. Jak to możliwe, że tak wybitny aktor, dał się tak zaszufladkować? Przecież jeszcze 2 lata temu udało mu się zagrać wspaniałą i zupełnie inną od wspomnianych rolę w „Cichej nocy”. Po co ten zwrot wstecz? Nie rozumiem. Mam nadzieję, że wróci jeszcze kiedyś na dobre tory i pozwoli nam zapomnieć o „Ikarze”.