Marcin Głowacki do tej pory w swoim dorobku miał tylko jeden film pełnometrażowy – Mój biegun, pozostałe jego doświadczenie wynika ze współtworzenia seriali paradokumentalnych typu Szkoła czy 19+. I warto mieć to na uwadze, oglądając najnowszą jego produkcję – 1800 gramów, reklamowaną jako świąteczny substytut serii Listy do M. Obraz Głowackiego potwierdza, że polskie kino komercyjne jeszcze długo będzie odwoływać się do najprostszych rozwiązań zarówno pod kątem fabularnym, jak i technicznym, i nie ma co liczyć na to, że „film z białym plakatem” nas zachwyci.
Historia jest dość banalna – najpierw mamy wprowadzenie w miejsce wydarzeń za pomocą ujęć z drona: skąpany w świątecznych światełkach Kraków emanuje aurą nadchodzącego Bożego Narodzenia. Ewa pracuje jako dyrektorka interwencyjnego ośrodka preadopcyjnego, starając się znaleźć nowy dom dla porzuconych dzieci – zwłaszcza przed świętami presja jest większa, aby nikt nie pozostał sam. Kiedy do ośrodka trafia w dziwnych okolicznościach Nutka, a zaraz potem pojawia się nietypowy malarz Wojtek, jasnym jest, że te święta będą wyjątkowe. Nie oszukujmy się, że fabuła w jakikolwiek sposób wyjątkowa czy przykuwająca uwagę – mniej więcej po dziesięciu minutach filmu jesteśmy w stanie odkryć zakończenie. Trzeba oddać natomiast twórcom, że o ile ich produkcja może się dłużyć, to przynajmniej nie jest żenująca – zwłaszcza, że porusza ważne społecznie tematy. Możliwość emocjonalnego zaangażowania się psują grubo zarysowane portrety psychologiczne bohaterów, którzy prezentują jedną cechę charakteru, co jest niezwykle irytujące. Nie wspominam już nawet o dialogach, bo te są wyjęte rodem z serialu telewizyjnego, czego zwykle nie może wystrzec się komercyjna produkcja.
Głównym problemem 1800 gramów jest jednak sposób realizacji zbliżony do wcześniejszych tworów Marcina Głowackiego, czyli seriali paradokumentalnych. Oglądając projekcję, trudno wyzbyć się wrażenia, że film ten raczej powinien zostać wyświetlany w telewizji, najlepiej jako serial. Niezwykle przytłaczająca muzyka, która dominuje nad obrazem, czy liczne wstawki dookreślające lokację, to typowe zabiegi charakterystyczne dla telewizji, których nie powinniśmy móc ujrzeć na wielkim ekranie. Momentami brakowało jedynie podpisów pod kadrami postaci informujących nas o ich wieku oraz emocjach. A co do emocji, to trzeba się nastawić na wiadro słodyczy, bowiem – jak łatwo można się spodziewać – czeka nas masa pokory, przeprosin, wybaczania i miłości.
Co ciekawe, 1800 gramów nie jest najgorsze pod kątem aktorskim – Magdalena Różczka w roli Ewy na tyle, na ile pozwala jej mało charyzmatyczna postać, jakoś sobie radzi. Partneruje jej Piotr Głowacki, co do którego mam osobistą refleksję, że za często zaczął sięgać po komedie romantyczne, bowiem warsztat aktorski ma naprawdę solidny. Szkoda zatem, że marnuje się, grając w takich produkcjach.
Próbując podsumować 1800 gramów, z pierwszej kolejności nie odnoszę wrażenia, aby był to film świąteczny (pomimo, że motyw ten w samej fabule się pojawia). Z pewnością dobrze się stało, że aspekt adopcji pojawił się na wielkim ekranie, natomiast pozbyć się żalu, że został przedstawiony w tak prostej formie, która nie pozostawia miejsca na jakąkolwiek refleksję. Nie mam złudzeń, że produkcja Marcina Głowackiego w rzeczywistości do czasu Wigilii zostanie całkowicie zapomniana, a nasze głowy wypełnią inne pozycje filmowe.
ocena: 3/10