Sam nie wiem, co było przyczyną moich wysokich oczekiwań wobec “1917”. Nie jestem koneserem klasycznego kina wojennego, znacznie bliżej mi do obrazów niosących pacyfistyczną myśl za sobą. A jednak, śmiałe porównania do “Szeregowca Ryana”, a w szczególności “Dunkierki” podrażniły moją ciekawość. Jeszcze bardziej atrakcyjna wydała mi się wiadomość dotycząca niezwykłych zdjęć autorstwa Rogera Deakinsa, które miały imitować dwa ciągłe ujęcia. Staram się dociec źródła moich oczekiwań, bo jeżeli spotyka mnie tak duży zawód, którym okazał się być nowy film Sama Mendesa, to musi być on wynikiem niespełnienia pewnych nadziei, jakie wiązałem z tym filmem.
Nie będę pierwszą osobą, która stwierdzi, że 1917 to jedna wielka gra komputerowa. Ja nie traktuję tego jako atut, wręcz przeciwnie, jest to jeden z moich głównych zarzutów. Fabuła wymusza pewną specyficzną formę narracji podążania za bohaterami. Dwaj żołnierze, wysłani z jednego okopu do drugiego, mają za zadanie powstrzymać ofensywę brytyjskich żołnierzy i ocalić tysiące żyć ludzkich. Mamy zatem do czynienia z czymś na kształt kina drogi z nerwowo tykającym zegarkiem w tle. Kamera nieustannie śledzi każdy krok misji dwóch kompanów. I tu pojawia się pierwsze potknięcie filmu. O ile sceny akcji (walący się okop) rozegrane są doskonale, o tyle większy problem stanowią spokojne momenty drogi. Zdawkowe rozmowy, które powinny być lakoniczne, ze względu na sytuację w jakiej znajdują się bohaterowie, są zbyt kanciaste. Albo wykorzystuje się je w celu nachalnej ekspozycji i przybliżenia motywacji bohaterów, albo jest w nich zbędny patos. Zdania rzucane w eter były mi, widzowi, całkowicie obojętne i nie pozwalały odnaleźć emocjonalnej więzi z bohaterami. Tu należy odnotować pierwsze porównanie do Dunkierki. W dziele Nolana rozmowy również zostały zmarginalizowane. Ale nie były one aż tak istotne, liczyła się akcja, presja czasu i jeden cel. W momencie, gdy ważną częścią akcji jest relacja dwójki bohaterów lakoniczność relacji nie angażuje widza.
Mimo wszystko, byłbym w stanie przymknąc oko na powierzchowność więzi międzyludzkich, gdyby angażująca akcja rekompensowała napisane na kolanie sylwetki bohaterów. Nie jest tak niestety w przypadku „1917”. Jeden wymuszony zbieg okoliczności odebrał ładunek emocjonalny kluczowej scenie kończącej akt pierwszy. Dwóch kompanów obserwuje z małego gospodarstwa na rozległym pastwisku, spadający niemiecki samolot. Maszyna szczęśliwie ląduje na kołach i uderza akurat idealnie w wolnostojącą stodołę po środku pustego pola. Ten jeden czyn, przywodzący na myśl rozwiązania deus ex machina, zabił mi całą dramaturgię kolejnych bardzo ważnych scen dla filmu. Może nie ma tu tak dużo patosu, jak w niektórych amerykańskich produkcjach, ale jego niewłaściwe użycie również wybiło mnie z rytmu. W jednym z kluczowych momentów filmu, kiedy czas się kończy, a do tragedii może dojść lada moment, znajduje się nagle czas na posłuchanie rzewnej piosenki o zielonych łąkach ojczyzny i tęsknocie za domem. Nie neguję samego istnienia tej sceny, ale zachowanie bohatera jest dla mnie iście absurdalne. [DROBNY SPOILER DO KOŃCA AKAPITU] Fundamentalnym zarzutem jest, cytując tytuł mojej recenzji, nietykalność głównego bohatera. Po kolejnym uniku, magicznym przeżyciu, doszedłem do wniosku, że nie ma sensu dalej martwić się losem protagonisty, bo omija kule na tyle skutecznie, co całująca się para w Mieście 44.
Mam bardzo ambiwalentny stosunek do audiowizualiów. Roger Deakins stworzył wybitne zdjęcia. Jego długie ujęcia imponują precyzją wykonania i dynamiką. Zręcznie użyty montaż wewnątrzkadrowy pozwala bez cięć przesuwać ciężar wydarzeń z jednego planu na drugi. Jeżeli to właśnie te zdjęcia odbiorą Oscara, będę usatysfakcjonowany decyzją akademii. Najbardziej zniesmaczony jestem jednak muzyką Thomasa Newmana. Nie boję się tego powiedzieć. Niektóre motywy muzyczne zahaczają o plagiat ścieżki dźwiękowej Hansa Zimmera do “Dunkierki” i budziły we mnie pełne dyskomfortu dźwiękowe deja vu. Wyjątkiem jest dla mnie scena w płonącym mieście, podczas której Deakins wspina się na wyżyny swoich umiejętności, a Newman tworzy fenomenalny oryginalny temat muzyczny.
Zdaję sobie sprawę, że 1917 jest głównym faworytem do zgarnięcia statuetki za najlepszy film. Byłbym ignorantem, gdybym zbagatelizował rozmach produkcji filmowej i sprawną pracę całego zespołu realizacyjnego. Film Mendesa robi wrażenie. Ale ja potrzebuje więcej. Potrzebuję pierwiastka ludzkiego. W” Dunkierce” Nolana było go niewiele, ale wystarczył bym obserwował ze wzruszeniem każdą scenę. W 1917 patrzyłem znużony na prawie niezniszczalne maszyny, wędrujące od punktu A do punktu B. Porównałbym film Mendesa do niezbyt udanego horroru, Generuje on emocje swoją warstwą audiowizualną oraz kilkoma przemyślanymi koncepcjami, ale finalnie brak tu historii i moich emocji, które byłem gotów zainwestować w ten film.