Już w przypadku Dziewczyny we mgle, dało się zauważyć, że Donato Carrisi jest naprawdę dobry w wymyślaniu historii. W tamtym filmie dołożył do tego stylówę i wyszedł niemal wzorcowy kryminał w starym stylu. W przypadku W labiryncie mamy do czynienia z czymś innym. Szaleństwo stylistyczne jest tutaj chwilami aż męczące i pokazuje dwie istotne rzeczy dotyczące Carrisiego – jest on mistrzem intrygi, ale pozbawionym stabilnego filmowego języka.
Toni Servillo gra tutaj umierającego (rozkładającego się?) starego detektywna Bruno Genko, nad którym ciąży jedna nierozwiązana sprawa – dziewczyna została porwana kilkanaście lat temu i od tego czasu Genko stara się ją odnaleźć. W końcu Samantha zostaje odnaleziona, niczego nie pamięta, nie wie co się z nią stało. Genko jednak nie poprzestaje na tym – chce odnaleźć sprawcę.
Carrisi ma szczęście, że niegrający zbyt wiele Toni Servillo nigdy mu nie odmawia. W Dziewczynie we mgle był policjantem, który genialnie potrafił manipulować mediami. Tutaj po mistrzowsku buduje postać zmęczonego, zniszczonego przez życie i chorobę człowieka, który ma świadomość, że w tej jednej sytuacji zawiódł. Przerosła go ta sprawa i chodzi za nim jak cień. Servillo jest na tyle wybitnym aktorem, że potrafił bez większego trudu wejść w psychikę takiej postaci, zaproponować jej ciekawy rys charakterologiczny, zbudować wiarygodny obraz oparty na drobnych gestach. W tym jest naprawdę doskonały. Genko nie jest w tym wypadku wyjątkiem – czujemy to brzemię, to rozczarowanie życiem, tę chorobę zżerającą go od środka. Wyborna rola.
Niewiele gorzej wypada w tym filmie powracający na ekrany Dustin Hoffman, na którego styl grania Amerykanie mają idealne określenie – effortless. Jak bardzo niefortunnie to brzmi, jego kreacja jest „bezwysiłkowa”, świetnie ułożona, choć zbudowana na zaledwie kilku scenach.
Mając taką parę aktorów do dyspozycji, Carrisiemu pozostało nie zepsuć reszty. W dużej mierze to się udało, bo jego film, oparty na własnej książce, wygląda bosko, ma niezłe tempo i angażującą opowieść. Nie ma niestety za dużo napięcia, co jest w przypadku kryminału sporym problemem. Innym mogłaby być ta dziwna mieszkanka nawiązań popkulturowych (widać tutaj wiele inspiracji choćby Piłą, Twin Peaks czy Sin City), którą trzeba było porządnie skontrolować. Carrisiemu jednak chwilami zabrakło reżyserskiego doświadczenia i dobrze wyrobionego stylu. Wszystkich fajerwerków wizualnych, narracyjnych szarż jest tutaj po prostu za dużo i przez to W labiryncie szczególnie w środkowej części rozpada się reżysersko. Co jednak psuje Carrisi w połowie filmu, nadrabia końcówką, która jest FENOMENALNA.
Ciśnie się na usta jedno słowo: szok! Nigdy bym się nomen omen nie spodziewał, że zostanę jeszcze w kinie tak mocno zaskoczony. Twist fabularny, volta, którą serwuje w finale filmu Carrisi jest pozytywnie miażdżąca. Kocham takie niespodzianki, uwielbiam to, że jeszcze wciąż zdarza mi się wyjść z kina zbierając szczękę z ziemi. Tak było właśnie tutaj – przy tej okazji ponownie ujawnił się niekwestionowany talent Carrisiego do tworzenia historii i budowania zwrotów akcji. W przypadku zarówno Dziewczyny we mgle, jak i W labiryncie jest to wyższa szkoła jazdy, bo twisty fabularne zdarzają się w thrillerach czy kryminałach wielokrotnie. Problem z nimi jest jednak taki, że zwykle wypadają sztucznie, jakby twórcy chcieli nam je narzucać, bez uprzedniego wyjaśnienia logiki podjętych decyzji. U Carrisiego jest inaczej – te twisty mają sens i nie przekraczają cienkiej granicy przerysowania czy szarży.
W labiryncie to naprawdę solidnie skonstruowany kryminał, który ze względu na walory wizualne i obecność pary Servillo/Hoffman warto obejrzeć na dużym ekranie.