W kulturze europejskiej od lat panuje przekonanie o sile i wadze miłości rodzicielskiej. Twierdzi się, że w rodzinie wszystkie błędy należy sobie wybaczać, bo jest się przecież połączonym więzami krwi. Widzi się to zwłaszcza w filmach dla dzieci – po wielkim rodzinnym konflikcie na końcu dochodzi do pojednania. Film animowany „Rodzeństwo Willoughby” w reżyserii Krisa Pearna, znanego z produkcji „Klopsiki kontraatakują”, wychodzi jednak naprzeciw klasycznemu postrzeganiu rodziny i prezentuje zupełnie inną koncepcję tych relacji.
Rodzeństwo Willoughby to czwórka dzieci żyjących ze skupionymi na sobie rodzicami. Dorośli nie dają im jedzenia, nie pozwalają przebywać w tych samych pomieszczeniach co oni. Panuje ogólny zakaz dawania przez dzieci jakichkolwiek sygnałów swojej obecności. Pewnego dnia rodzeństwo postanawia się pozbyć swoich opiekunów i zasugerować im wyjazd w niebezpieczną podróż, podczas której istnieje duża szansa, że stracą życie. Rodzice przystają na ten pomysł i wyjeżdżają. Przysyłają jednak opiekunkę, która całkowicie odmienia życie dzieci i pokazuje im, jak wyglądają zdrowe relacje.
Otwierające sekwencje wprowadzają widza w idealny świat dwójki osób – Ojca i Matki Willoughby – którzy kochają się do granic możliwości. Elementami niszczącymi wspaniałość ich rzeczywistości są dzieci. Rodzice są zbyt zaangażowani w swoją romantyczną relację, aby móc okazywać miłość komukolwiek innemu, nawet jeśli są to ich dzieci. Jest to rozwiązanie, z którym pierwszy raz spotkałam się w filmie kierowanym do młodszych widzów. Państwo Willoughby nie są pozbawieni emocji – okazują sobie miłość w każdej scenie. Problemem jest to, że nie czują jej oni do dzieci. Uważam to za niezwykle ciekawe rozwiązanie fabularne, które od pierwszych chwil zwraca uwagę widza.
Przez fabułę prowadzi widza kot-narrator tak, jak zostało to zrealizowane w „Koralinie” z 2009. Pojawia się on w różnych momentach akcji, komentuje wydarzenia, aby następnie wpłynąć na nie w jakimś stopniu. Jedyne, co tak naprawdę różni tę postać od kota ze świata Koraliny jest wygląd. Każdy chyba pamięta dzikie, czarne i wychudzone zwierzę z produkcji Selicka. Natomiast postać kota ze świata rodzeństwa Willoughby należy do okrąglejszych zwierząt i momentalnie budzi sympatię widza. Idealnie oddaje klimat całego filmu, który jest po postu uroczy. Sympatyczna forma animacji i kreacja postaci zwraca też uwagę na lekki sposób przedstawiania problemu konfliktów rodzinnych i poszukiwania środowiska, w którym można poczuć się bezpiecznie. Pomimo przemocowości relacji dzieci z rodzicami, nie znajdzie się tu ckliwych scen mających za zadanie wycisnąć łzy z widzów. Dzieci nie są nieszczęśliwe, relacja z rodzicami ich nie definiuje – robią to ich działania.
W animacji możemy obserwować losy bohaterów o różnych kolorach skóry; białym, czerwonym, różowym i z ciemniejszą karnacją. Oprócz tego, reprezentację płci uważam za niesamowicie udaną. Ani niania rodzeństwa Willoughby, ani siostra, Jane, nie bazowały na stereotypach i zachowywały się tak, jak robią to ludzie niezależnie od płci. Za perfekcyjne uważam także przedstawienie Komandora Melanoffa – początkowo samotnego, kochającego ojca. Uwzględnienie reprezentacji samotnego ojca świadczy o chęci oswajania młodszych widzów z motywem ojcostwa w kochającej, delikatnej i zaangażowanej postaci. Nie jest to oczywisty zabieg w tego typu produkcjach. Częściej korzysta się z archetypu matki jako tej, która jest przy dziecku i samotnie je wychowuje. Za alternatywę do popularniejszego przedstawienia motywu rodzicielstwa należy pogratulować twórcom „Rodzeństwa Willoughby”.
To, co całkowicie urzekło mnie w filmie jest bardzo progresywny przekaz, który kryje się za animacją. Rodziną nie są osoby, z którymi jesteśmy spokrewnieni. Za rodziców nie musimy uznawać ludzi, którzy nas spłodzili. Prawdziwi bliscy to ci, którzy kochają nas, troszczą się, chcą dla nas tego, co najlepsze i dają nam poczucie bezpieczeństwa.