Harriet Tubman to jedna z najciekawszych, najbardziej inspirujących, a przy okazji najmniej w Europie znanych postaci amerykańskiej historii – kobieta urodzona w niewoli, która uciekła, znalazła wolność i postanowiła pomóc swojej rodzinie oraz innym czarnoskórym mieszkańcom Maryland w przejściu podobnej drogi. Dzięki jej akcjom, realizowanych pod auspicjami Underground Railroad, udało się uwolnić ok. 300 osób. Kolejnych 750 uratowano, podczas zbrojnego rajdu, który poprowadziła Tubman jako pierwsza kobieta-dowódca wojny secesyjnej. Żyła…91 lat. Fascynująca, niesamowita historia. Za to jak została opowiedziana w fatalnym Harriet, wszyscy zaangażowani powinni jakoś odpowiedzieć. Wszyscy poza Cynthią Erivo.
Ona gra Harriet Tubman, choć miała początkowo zagrać ją Viola Davis, a do roli przymierzano nawet…Julię Roberts. Ona gra ją znakomicie, a właściwie znakomicie wykorzystuje te skrawki sensownego scenariusza, które jej dostarczono. Dzięki Erivo Tubman ma tutaj choćby ludzkie odruchy i generalnie interesujemy się jej przygodami, choć zainscenizowane są w większości kuriozalnie, przy źle rozłożonych akcentach, bez emocji i siły, która powinna się kojarzyć z taką bohaterką. To co z Harriet Tubman zrobili scenarzyści i reżyserka Kasi Lemmons jest nie do wybronienia. Ten film momentami wygląda tak, jakby za chwilę zza krzaka miał wyskoczyć Leslie Nielsen albo Adam Sandler. Szukałem jakiegoś dramaturgicznego backgroundu, szukałem konsekwencji, szukałem bohaterów drugoplanowych. I za każdym razem film odburkiwał mi „Zapomnij. Nic u mnie takiego nie znajdziesz.” Harriet to popis nieudolności twórców, których, mimo talentu, przerosła postać o której chcieli opowiedzieć. Innym wyjaśnieniem porażki tego obrazu mógłby być fakt, że są oni totalnymi amatorami, którzy nie nadają się do swojej roboty. Nie wydaje się to prawdą, bo przecież sama Kasi Lemmons jest już w kinie afroamerykańskim twórczynią uznaną.
Widać, że miłość do postaci (w tym miejscu zupełnie zrozumiała) chyba nie do końca popłaca. Nie popłaca też nastawienie na nagrody, bo Harriet wygląda na typowy oscar bait, który się po prostu nie udał. Akademia Filmowa przynęty nie chwyciła, choć sama Cynthia Erivo mogła wyjść z ceremonii z aż dwiema statuetkami. I jak za rolę pierwszoplanową, przy całym uznaniu dla jej starań, zupełnie nie zasłużyła, tak za tę piosenkę już tak:
To była najlepsza piosenka tegorocznego rozdania i szkoda, że Erivo nie odebrała za nią Oscara, bo mogła przejść do historii jako najmłodsza zdobywczyni tzw. EGOT czyli Emmy, Grammy, Oscar i Tony – czterech najważniejszych nagród amerykańskiego #szołbizu.
Przy jej talencie, nie mam wątpliwości, że niedługo to się stanie. O Harriet zapomnijmy, bo to film kompletnie niewarty uwagi, o którym Maciej Kowalczyk z Pełnej Sali napisał, że szkoda, że nie zrobili z niego musicalu. Zupełnie się z tym zgadzam.