Zaczęło się bodaj od podpisania przez prezydenta Karty Rodziny z zapisem o małżeństwie jako o związku kobiety i mężczyzny. Później był słynny przerwany wywiad w TVNie, w którym Katarzyna Kolenda Zaleska wyrzuciła z programu Jacka Żalka za powiedzenie, że „LGBT to nie ludzie”. Żalkowi nie chodziło oczywiście o zdehumanizowanie osób homoseksualnych, a o oddzielenie ruchu społecznego od konkretnych osób – abstrahując już od tego na ile ten podział ma sens. Jak to zwykle w przestrzeni publicznej emocje wygrały jednak z chłodną analizą i Polska znów pękła na dwie części. Następnie były manifestacje i kontrmanifestacje, kampania prezydencka, w której temat mniejszości seksualnych okazał się kluczowy, tęczowe flagi na pomnikach, prowokator na warszawskim balkonie; w końcu – sprawa Margot. Można to już stwierdzić ze stuprocentową pewnością – z polskiej perspektywy, rok 2020 jest nie tylko rokiem pandemii koronawirusa; jest także rokiem ciągnącej się w nieskończoność wojny kulturowej. Czy przypadkiem jest, że oba te zjawiska następują równocześnie?
Wśród większości środowisk opozycyjnych, zarówno liberalnych jak i lewicowych panuje opinia, że PiS rozpętuje nagonkę na LGBT w celu mobilizacji własnego elektoratu; wytworzenia kozła ofiarnego, odpowiednika międzywojennego „kulturalbolschevismus”, który skutecznie zradykalizuje konserwatywne masy przeciw wspólnemu wrogowi.
W dużej mierze jest to oczywiście prawda. Granie strachem to jedna z najbardziej sprawdzonych taktyk w polityce. Sądzę, jednak, że powodu, dla których aktualny rząd podejmuje się szczucia (i nieistotne jest kto był w tej sytuacji pierwszy – jajko, czy kura, spazmatyczny krzyk dyskryminowanych mniejszości, czy obrzydliwe wypowiedzi z ust polityków PiSu) należy szukać nieco głębiej. Zadać sobie pytanie w czyim interesie jest sam fakt trwania wojny kulturowej, niezależnie od sposobu prowadzenia walki przez obie strony, ani tego czy gra toczy się akurat o aborcję, homoseksualizm czy nawet Wyklętych.
I oto moja teza: nagonka na LGBT ma służyć nie tyle mobilizacji własnego elektoratu, co mobilizacji strony przeciwnej w celu odciągnięcia przedstawicieli liberałów i – przede wszystkim – lewicy od dużej części konserwatywnych wyborców, o których tak naprawdę toczy się walka. PiSowi nie chodzi nawet o obrzydzenie przeróżnych stronnictw opozycyjnych w oczach własnego elektoratu; to jest dopiero na drugim miejscu. Liczy on bardziej, na to że w obliczu konieczności reakcji na kolejne ataki na mniejszości opozycja sama jak najbardziej oddali się od uboższych mas swoją retoryką. Zamiast obiecywać poprawę warunków życiowych jeszcze tych nieprzekonanych, ujmie się za nieco mniej liczną grupą, wśród której PiS i tak nie ma co liczyć na poparcie.
Pamiętam, gdy w październiku cała Polska mówiła o przemówieniu pewnego posła w sejmie. Ów poseł zaatakował wtedy Mateusza Morawieckiego od najbardziej bolesnej strony – zarzucił mu f a s a d o w ą p r o s p o ł e c z n o ś ć. Co z tego, że machina redystrybucji w ciągu tych pięciu lat ruszyła pierwszy raz w historii III RP, skoro ludzie umierają w kolejkach do lekarza, młodych nie stać na własne mieszkanie a grupy społeczne wśród których PiS nie widzi szans dodatkowe głosy (niepełnosprawni, nauczyciele) nie mogą liczyć nawet na grosze ze skarbu państwa. I to był prawdziwy cios. PiS wygrał wybory jako alternatywa dla neoliberalizmu, który ciągnął się za każdym rządem od trzydziestu lat – najbardziej boi się on więc właśnie utożsamienia go z tym nurtem, przedstawienia 500 +, trzynastych emerytur i obniżonego wieku emerytalnego jako zwykłego przebrania, pod którym skrywa się podobny darwinistyczny kostium. I pamiętajmy, że przemówienie to miało miejsce jeszcze na długo przed pandemią, która jak nic wcześniej zweryfikowała jak bardzo w kraju Dobrej Zmiany liczy się mikrokosmos pojedynczego pracownika.
Wracając do więc do sedna – trwająca właśnie wojna kulturowa służy odwróceniu uwagi od mankamentów państwa opiekuńczego. Co z tego wynika? To, że obrońcy praw człowieka już na starcie są w niej poniekąd przegrani. Wychodzimy na ulice, manifestujemy solidarność z opluwanymi mniejszościami. Liczymy w tym wszystkim na zwycięstwo, na nadejście lepszego jutra w dumnie tęczowej Polsce. Ale prawdziwa wygrana jest już w rękach przeciwnika. Jest nią przesunięcie sporu na grunt, w którym zdanie konkretnych ludzi ma tendencję do samopotwierdzania; w którym przekonani będą przekonywali przekonanych, a wyniki sondażów ani drgną. I tak też się dzieje.
I nie zrozumcie mnie źle – nie jestem przychylny archaistycznym postulatom spod znaku „1 maja. Info”. Nie twierdzę, że prawdziwa lewica to ta, która broni jedynie mitycznego proletariatu. Do lewicy najbliżej mi właśnie dlatego, że idealistycznie, szczerze i bez zimnej kalkulacji ujmuje się za wszystkimi pokrzywdzonymi i dyskryminowanymi, od lokatorów warszawskich kamienic przez mniejszości seksualne aż po kobiety, których nie stać na środki higieniczne. Jedynym, co chce tutaj przekazać, że największym problemem, z jakim się obecnie mierzymy, może być nie tyle nienawistna retoryka rządzących a m o n o p o l i z a c j a przestrzeni publicznej przez jeden temat. I brnąc do przodu w wojnie kulturowej, przedłużając ją w afekcie słusznego gniewu i nadziei na rychłe zwycięstwo jedynie ten stan utrwalamy.
I jeszcze jedno – wiedząc, że homofobia w Polsce skorelowana jest z materialnym niedostatkiem i niskim wykształceniem, PiS zastawił przebiegłą pułapkę, na którą niestety udało się złapać przeciwnika – tylnymi drzwiami wprowadził walkę klas, w której lewica idzie dumnie przeciwko tym, których interesy w rzeczywistości reprezentuje