Westworld to absolutny fenomen – niezwykle ambitny, a przez to też przeraźliwie kosztowny projekt HBO, zrodzony w genialnych umysłach Lisy Joy i Jonathana Nolana. Pierwsze dwa sezony (tak, jestem jednym z nielicznych fanów drugiego sezonu) rozbudziły nadzieje, że jakościowa telewizja potrafi zacierać różnice pomiędzy medium z małego ekranu, a tym z wielkiego. Tymczasem w trzecim sezonie wszystko się rozpadło jak domek z kart.
Fenomenalne postaci – w szczególności Dolores (genialna Evan Rachel Wood), Bernard (Jeffrey Wright), Maeve (najlepsza z całej obsady Thandie Newton) i niedoceniony przez wielu William (ależ cieszy oglądanie Eda Harrisa w takich rolach) – stały się podwaliną do zbudowania niesamowicie kreatywnego, unikalnego świata Westworldu. Joy i Nolan włożyli ich w scenerie, które nie pozostawały li tylko backgroundem, ale stawały się niemalże równoprawnymi uczestnikami fabuły. W trzecim sezonie, nie zdradzając za dużo, w dużej mierze wynieśliśmy się z tego wymyślonego, dopracowanego świata i wylądowaliśmy w chaotycznej rzeczywistości przyszłości. I nagle magia prysła – ten realny świat w znaczący sposób przytłoczył Joy i Nolana. Oni nadal twierdzą, że mają przemyślaną historię, rozpisaną na 5-6 sezonów. Jakoś ciężko mi w to uwierzyć, bo niezrozumiała wydaje się w tej sytuacji tak wielka jakościowa różnica w stosunku do sezonów poprzednich – kojarzy mi się to z zapewnieniami sióstr Wachowskich, które opowiadały w wywiadach, że od początku istniał pomysł na dokrętki Matrixa, a efekt finalny pokazał jak na dłoni, że były one skokiem na kasę. Nie posądzam o to Joy i Nolana, ale obawiam się, że ten trzeci sezon został zrobiony mocno na chybcika, bez głębokiego przemyślenia.
Z tego też powodu nastąpiła tak radykalna zmiana atmosfery czy sposobu prowadzenia narracji. I nie jest to zmiana pozytywna. Tajemnicza, intrygująca opowieść o starciu pomiędzy ludźmi a robotami, zmieniła się w nawalankę, w której zapomniano o warstwie filozoficznej całej opowieści. Joy i Nolan położyli nacisk na akcję i przez to przegrali, bo jest ona męcząca, nudna i co gorsza w żaden sposób nie posuwa fabuły do przodu. Ratunkiem mógłby się okazać w tym momencie tylko powrót do ulubionych, już tak wyśmienicie zbudowanych postaci – tymczasem Dolores z liderki rewolucji zmienia się w podrzędną polityczkę wypluwającą pustosłowie, Maeve sypie one-linerami, ale z jej przywiązania do córki nie da się wycisnąć już żadnych emocji, z kolei Bernarda właściwie w tym sezonie nie znajdziemy na ekranie.
Fabularne mielizny i zarżnięci bohaterowie z poprzednich odsłon – to może udało się stworzyć ciekawe nowe postaci? Nic z tych rzeczy. Cal w wykonaniu Aarona Paula…nie wiem nawet co o nim powiedzieć. Paul jest główną twarzą tego sezonu (i potencjalnie obawiam się, że nie tylko tego) i jednocześnie staje się jego głównym ciężarem, bo ani on sam nie potrafi zagrać tej postaci wiarygodnie, ani też nie ma interesującej kreacji do stworzenia. Jeszcze gorzej jest z Vincentem Cassellem, którego Serac to ponoć najpotężniejszy człowiek na świecie. Dlaczego więc taki człowiek nagle jawi się jako postać zupełnie nieświadoma sytuacji, tak łatwo tracąca grunt pod nogami (abstrahuję od jego niewyprasowanych garniturów)? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi.
Trzeci sezon Westworldu rozczarowuje na całej linii. Niemniej nie tracę jeszcze nadziei: gorzej już chyba być nie może…chyba?