Nienawidzę ich – tak w drodze do wyjścia powiedziała towarzysząca mi na seansie Kasia Koczułap odnosząc się do animatorów Pixara. To nie była jednak krytyka Coco, a uznanie dla jego twórców, że znowu (i zapewne nie po raz ostatni) doprowadzili poważnych dorosłych ludzi do takiego płaczu, jaki wylewa się chyba tylko na ślubie najlepszego przyjaciela. A może nawet i nie…
Coco to osadzona w kulturze meksykańskiej historia małego Miguela, który chce zostać muzykiem. Tradycja rodzinna oraz naciski rodziców i babci stają na drodze do upragnionego celu. Miguel jednak nie chce dać łatwo za wygraną. Podejmuje dość radykalną decyzję, której skutki mogą być nieodwracalne…
Oesu…aż szkoda opisywać ten film, ale musiałem wyskrobać tych kilka nic nieznaczących zdań. Nic one nie znaczą w obliczu tego co przygotowali animatorzy Pixara z reżyserem Lee Unkrichem na czele – Coco to rozdzierająca serce historia o tym, czym jest pamięć, czym jest historia i dlaczego nigdy nie wolno nam jej zapomnieć. W ustach piszącego te słowa może to nie brzmieć do końca wiarygodnie, ale naprawdę taka właśnie jest siła tej animacji, która niemalże zmusza nas do spojrzenia w przeszłość, refleksji nad tym co było kiedyś i dlaczego przeminęło. I nakazuje nam nigdy nie zapominać o naszych korzeniach, przy okazji pokazując, że rodzina jest najważniejsza, ale też nie zawsze trzeba się z nią zgadzać. Spłycam, ale wiecie o co chodzi – o te proste, acz tak ważne wartości, o których zapominamy, a które Coco pokazuje w formie absolutnie rewelacyjnej rozrywki.
Co ważne jest to rozrywka nie tylko dla najmłodszych. Oni będą zachwyceni szczególnie stroną wizualną filmu. Chyba nawet w przypadku Inside Out nie udało się animatorom Pixara stworzyć w tak brawurowy, bezkompromisowy, a przy tym precyzyjny sposób świata, w którym chciałoby się spędzić najpewniej całe życie (jakby to paradoksalnie nie zabrzmiało w przypadku krainy umarłych). Coco zachwyceni będą jednak także dorośli, którzy z jednej strony odnajdą w nim niezwykle kolorową podróż muzyczną (dla mnie to było ryzykowne, bo takich dźwięków gitarry szczerze nie trawię, niemniej zagrało), z drugiej nostalgiczne wezwanie do przypomnienia sobie tego, co już w życiu przeminęło, sięgnięcia po rodzinne fotografie, spotkania z dawno niewidzianymi znajomymi czy krewnymi. Najlepsze jest to, że w środku tego rozdźwięku między młodymi i nieco starszymi widzami znajdzie się inspirująca historia młodzieńca, który chce podążać za swoimi marzeniami. Gwarantuję, że kilka scen w Coco doprowadzi Was do płaczu, ale nie bójcie się. Nie ma się czego wstydzić, wszyscy na tym płaczą.
Ocena: 9/10