Mówi się, że dobrze zbalansowany film na poważny temat nie powinien operować tylko bielą i czernią, a odcieniami szarości. Fede Alvarez, reżyser najnowszej ekranizacji powieści uniwersum Millenium pt. „Dziewczyna w sieci pająka” wziął to sobie poniekąd do serca. Poniekąd, ponieważ powiedzenie to powinno odnosić się do charakterów postaci, a twórca szarość umieszcza głównie w kadrach stolicy Szwecji.
Przenieśmy się do chłodnego jak beton Sztokholmu, bardzo dobrze oddającego usposobienie głównej bohaterki Lisbeth Salander (Claire Foy, którą również warto obecnie zobaczyć w filmie „Pierwszy człowiek”). Niską temperaturę przepowiada nie tylko para wydychana z ust bohaterów, ale też surowe zdjęcia, niemal skąpane w bladoniebieskim płomieniu palnika gazowego. Po krótkiej, wprowadzającej retrospekcji poznamy rodzinę państwa Salander – ojca i dwie siostry, w tym małą Lisbeth. Już w dorosłym życiu jej wydawałoby się szlachetne, choć łamiące prawo zachowania (głównie znęcanie się nad mężczyznami, którzy nienawidzą kobiet) przyprawia jej łatkę damskiej wersji Robin Hooda XXI wieku. To jednak tylko mało zobowiązujący początek historii, osobliwe zapoznanie się z charakterem głównej bohaterki. Główny wątek skupi się na cyberprzestępstwie, w które zamieszane są szwedzkie i amerykańskie najwyższe organizacje bezpieczeństwa.
Fani poprzedniej ekranizacji zrealizowanej przez Davida Finchera na pewno mają duży apetyt, ale też i obawy. Nie ma się co oszukiwać. Fede Alvarez to reżysersko półka niżej od czczonego autora „Podziemnego kręgu”. Uważam jednak, że Urugwajczyk wychodzi z twarzą z tego wyzwania, ponieważ „Dziewczyna w sieci pająka” to film zrealizowany solidnie. Wybuchy cieszą oko, a pościgi wzmagają ochotę na odpalenie GTA na konsoli. Szkoda, że Sverrir Gudnason – jako dziennikarz śledczy Mikael Blomkvist – jest naprawdę słabo zarysowany i stanowi tylko dodatek, maskotkę filmu. Dzięki temu Claire Foy kradnie całe show i jest główną zaletą produkcji.
Małoznaczącym, ale dla mnie nadal plusem jest także ilość i różnorodność postaci drugoplanowych. Czego bym sobie życzył, to nadanie większej wagi najmłodszemu bohaterowi z zespołem sawanta o imieniu August.
Tempo akcji zadowala szczególnie w początkowej części filmu. Szybko rośnie od pierwszych minut, ale niemożliwe jest zachowanie tej tendencji przez prawie dwie godziny seansu, dlatego siłą rzeczy wyhamowuje i utrzymuje się w bezpiecznym pułapie.
Wracając jeszcze słowem do pierwowzoru całego uniwersum, a więc sagi Millenium Stiega Larssona. Uważam, że odkąd pałeczkę przejął David Lagercrantz seria straciła na wartości. „Co nas nie zabije”, czyli prototyp recenzowanego dzieła, literacko obniżył loty. W świetle tej opinii zyskuje w moich oczach film, który wkładam do rzadko otwieranej szuflady z napisem „lepszy od książki”.
Ocena: 7/10