W „Czasie łowów” widać, że reżyser jest członkiem kościoła pod wezwaniem stylówy Michaela Manna i Waltera Hilla. Pietyzm, z jakim Sung-hyun Yoon organizuje choreografię licznych rozpierduch przywołuje wspomnienia najlepszego kina akcji, opartego nie tylko na pościgach i głośnym pif-paf, ale także właśnie na grze formą i komponowaniu estetycznych kadrów. Dlatego reżyser bawi się barwami, przez co ponure szarości, zadymione ulice i brudne zaułki kontrapunktowane są przez neonowe czerwienie i żółcie futurystycznych wnętrz w typowo cyberpunkowo-klubowym mariażu. Skojarzenia z innymi fanami ładnych kolorków, z Dario Argento czy Refnem na czele, są tutaj nie tyle naturalne, co wręcz nachalne. Jednak to wspomniany już Mann, i jego „Gorączka” będą tu z pewnością głównym punktem odniesienia. Choć ten wstęp może sugerować, że mamy do czynienia z wykonanym od linijki importem z Hollywoodu, to Sung-hyun Yoo dodaje od siebie kilka ciekawych pomysłów.
Koreańska gorączka po „Parasite” powoli chyba wygasa, a kto miał nadrobić „Oldboya” czy „Zagadkę zbrodni” pewnie już to zrobił. Kinematografia z tego kraju z pewnością może się poszczycić innowacyjnym podejściem do produkcji typowo gatunkowych, gdyż twórcy lubią sobie do filmowego kociołka wrzucić wszystkiego po trochu wedle własnego uznania. Na fali tego zainteresowania Koreą Południową na Netflixa miał wjechać „Time to Hunt” („Czas Łowów”) pokazywany z początku na festiwalu w Berlinie. Jednak pandemia zamieszała w planach koreańskich dystrybutorów, pozwy się posypały i sprawa na jakiś czas utknęła w sądzie przez co tytuł na platformie streamingowego giganta dotarł z opóźnieniem.
O niekonwencjonalności filmu świadczą już jego główni bohaterowie: te trzy streetwearowe hype bestie wyglądają jakby przed chwilą stały w kolejce czekającej na najnowszy drop w salonie Supreme. Ale gra toczy się o stawkę trochę wyższą niż nowa para kicksów – jest kasyno do obrabowania i pieniądz do zgarnięcia. Na świecie panuje kryzys ekonomiczny (brzmi znajomo?), ludzi na ulicach niewiele (???), a wizji na poprawę sytuacji mało, więc trzeba brać sprawy w swoje ręce. Tej dystopijnej wizji reżyser za bardzo nie rozwija, niemniej stanowi ona ważne tło dla filmowych wydarzeń. Oczywiście cały ten motyw kapitalistycznej klęski ciekawie zbiega się z naszymi pandemicznymi czasami. Jak mawia klasyk, łatwiej jest wyobrazić sobie koniec świata, niż koniec kapitalizmu. I te imaginacyjne ograniczenia objawiają się również w „Czasie Łowów”, gdyż intrygujący pomysł z wprowadzenia później nie zostaje rozwinięty poza standardową przepaść pomiędzy klasami i podział na tych, których kryzys ekonomiczny zabolał, i tych, którzy po prostu ze swoimi ekstrawaganckimi rozrywkami i przepuszczaniem hajsu na ruletce muszą kryć się w lokalach skitranych na zapleczu jakiejś przemysłowej hali.
Film zaczyna się trochę jak „Psy 3”: Joon-seok (Je-hoon Lee) wychodzi z więzienia, niby minęło kilka lat, a świat jest już zupełnie inny od tego, który znał z przeszłości. Na szczęście nie ma tutaj boomerskiego taplania się w nostalgicznym „kiedyś to było”, bo i protagonista raczej według memicznej demarkacji jest ewidentnie millenialsem. Jego kumple Gi-hoon (Woo-sik Choi) oraz Jang-ho (Jae-hong Ahn) co prawda w więzieniu nie siedzieli, ale ekonomiczna kraksa i brak perspektyw na przyszłość wprawił ich życie w dryf. I tak to trio zwykłych ulicznych rozrabiaków przechodzi transformację w badassów rodem z kina Martina Scorsese. Jednak czy aby na pewno?
Przez uczynienie głównymi postaciami ludzi, którzy do przemocy mają stosunek raczej teoretyczny reżyser przełamuje konwencję i typowe heist movie zamienia w coś pożenionego z motywami rodem z kina grozy. Konwencjonalne, stylowe pierwsze trzydzieści minut później zamienia się w tytułowy czas łowów. I to oglądany z perspektywy zwierzyny, czyli chłopaków, których napad na kasyno trochę przerósł.
Niestety, szybko okazuje się, że nie starcza paliwa na rozwijanie bohaterów, i jakiekolwiek przedstawienie antagonisty. Dlatego finał przeobraża się w rozczarowujący i nużący ciąg sekwencji akcji, gdzie jest wspomniane wyżej pif-paf, są ładne kadry, ale scenariusz mocno nie wyrabia. Przez niejasno nakreśloną relację pomiędzy policyjnym łowcą a głównymi bohaterami, motywowaną w zasadzie zwykłą sportową chęcią rywalizacji, Yoo zmierza na fabularne manowce. Nie pomaga sobie również tym, że zwyczajnie nie potrafi filmu skończyć. Przez to epilog zdaje się trwać wieczność, a pozornie finałowa strzelanina goni inną strzelaninę, która powinna już to wszystko zwieńczyć. Zły myśliwy co rusz wypala ze swojej ambony do protagonistów którym kibicujemy. A to trafi ich w łydkę, a to w ramię, a to w kamizelkę kuloodporną, przez co oni niczym niezniszczalne łanie prują dalej przez miejską dżunglę. W „Gorączce” Manna oprócz bezbłędnych sekwencji akcji była przecież elektryzująca scena, w której dwaj rywale siadają ze sobą przy stole na mały retoryczny sparing. Właśnie nadanie zwykłemu hasaniu na ekranie wymiaru bardziej ludzkiego, podyktowanego personalną konkurencją pomiędzy bohaterami uczyniło ten tytuł klasykiem. Niestety, tego w produkcji Yoo brak. Dlatego „Czas Łowów”, pomimo całej swojej wizualnej maestrii, agresywnego profilu muzycznego i nietuzinkowego podejścia do gatunkowych ramifikacji zwyczajnie zaczyna w pewnym momencie nudzić ze względu na repetytywność i małą emocjonalną stawkę, którą widz ma w tej wydłużonej strzelaninie.
Ocena: 6/10