Antonio Di Benedetto, autor literackiego pierwowzoru „Zamy” był więźniem podczas tzw. Brudnej Wojny w Argentynie. Czterokrotnie odczytywano przed nim rozkaz egzekucji, która jednak nigdy nie nadchodziła. Przez osiemnaście miesięcy zawieszony był on pomiędzy życiem, a śmiercią, oczekując tylko decyzji kogoś z góry. Co ciekawe, wydarzenia te nie stanowiły inspiracji dla jego powieściowego arcydzieła, ponieważ miały miejsce niemal dwadzieścia lat przed jej publikacją. Biografka Benedetto, Esther Allen, nieco poetycko pisze, że ten element z życia pisarza dowodzi władającego nim poczucia, że teraźniejszość jest kształtowana nie tylko przez przeszłość, ale również przez przyszłość. Realizm magiczny at its best chciałoby się rzec.
Lucrecii Martel również przyszło trochę poczekać, nim mogła ze swoim „Zamą” przyjechać na festiwal w Wenecji. Od czasu premiery jej wcześniejszej „Kobiety bez głowy” minęło bowiem dziewięć lat. Ja sam mogłem obejrzeć ten film parę miesięcy temu, ale zawsze uciekał mi on sprzed nosa. Miałem jednak więcej farta niż tytułowy Zama, którego całe życie to czekanie na coś, co nigdy nie nadejdzie, będąc jednocześnie w miejscu, w którym kompletnie nie chce się być.
Pierwszy kadr filmu pokazuje tytułowego Dona Diego de Zamę spoglądającego w stronę morza. Czy jest to ironiczne nawiązanie do końcowego kadru „400 batów” Truffauta? W filmie Francuza bohater miał zacząć wkraczać w dorosłe życie. Dla Zamy morze nie stanowi jednak czekających na niego możliwości, lecz wszechobecnych granic, które na każdym kroku swojego dygnitarskiego życia natrafia. W innej otwierającej sekwencji obrazu słyszymy przypowieść o rybie, która cały wysiłek swojego życia spędza na zmierzaniu w głąb wodnej toni, choć płynący z naprzeciwka prąd utrzymuje ją w miejscu. Martel szybko pokazuje nam, że mamy tu do czynienia z opowieścią jakby wyciągniętą z repertuaru Alberta Camusa. Akcja filmu ma miejsce w XVIII-wiecznej hiszpańskiej kolonii. Korona i król to dla mieszkańców Asunción pojęcia mocno abstrakcyjne. Ich życie w ogóle jest mocno odklejone od ideałów cywilizacji i niesienia kaganka oświaty do najciemniejszych zakątków globu. Martel z elegancją tka ironiczny portret kolonizatorów, którzy mają więcej wspólnego z galerią postaci Roya Anderssona niż z dumnymi konkwistadorami, którym niestraszne jest żadne jądro ciemności. Zama chciałby się z Asunción zmyć, i wyjechać do swojej żony, którą opuścił w pogoni za karierą. Jak sam jednak gorzko stwierdza w pewnym momencie filmu, nikt nigdy nie powiedział „nie” jego nadziejom.
„Zama” świetnie funkcjonuje na dwóch płaszczyznach. To przede wszystkim egzystencjalistyczna z ducha opowieść o samotnym mężczyźnie, który żyje pośród nieosiągalnych pokus, i bardzo namacalnego cierpienia. Gdy poznaje starzejącą się szlachciankę (jedyny okaz idealizowanej przez niego białej cywilizacji), nie pozostaje mu nic innego, jak chciwie pożerać ją wzrokiem. Ta jednak manipuluje jego pożądaniem, stawiając go na koniec przed upokarzającym widokiem. Wybiera ona bowiem innego absztyfikanta. Takich scen jest w „Zamie” mnóstwo. Gorzka ironia bytu w fizycznym i mentalnym zawieszeniu towarzyszy protagoniście przez każdą chwilę.
Z drugiej strony „Zama” to również postmodernistyczne dzieło, w którym Martel subtelnie pokazuje próżność białego, patriarchalnego człowieka. Ludność lokalna oraz niewolnicza stanowi tło dla cierpienia Zamy. Smaczków tego typu jest wiele: kto pamięta niebieski strój Jamiego Foxxa w „Django” ten oglądając film Martel parsknie śmiechem na widok czarnoskórego sługi odzianego jedynie w bieliznę i błękitną marynarkę. Podobnie jak w filmie Tarantino, kostiumy stanowią ironiczny komentarz na temat zakłamania i negacji rzeczywistości, jakiej dopuszczali się kolonizatorzy.
Film Martel stanowi świetną adaptację powieści Benedetto, aczkolwiek okazuje się on jednocześnie sporą przeprawą pod względem fabularnym. Skoki czasowe nie są zbyt wyraźnie sygnalizowane, a szczegóły historii często są jedynie lakonicznie wspominane. To spora wada, ponieważ znajomość tekstu źródłowego nie powinna być oczywiście wymogiem względem widza. Obraz Argentynki pełen jest elips, nieoczywistych kadrów i enigmatycznej dynamiki pomiędzy bohaterami. Te wszystkie rzeczy mogą uczynić obraz trudnym do zrozumienia, bo akcji tutaj, zwłaszcza jak na slow cinema, jest naprawdę sporo. Dla fanów „W objęciach węża” czy „Aguirre, gniewu bożego” jest to z pewnością pozycja obowiązkowa. Dzieło Martel patrzy współczesnym okiem na historię kolonializmu, robiąc to z wyczuciem i artyzmem. A jeśli ktoś nie byłby w stanie podążyć fabułą, to zdjęcia autorstwa Rui Poçasa są klasą samą w sobie.
Ocena: 8/10