Najnowszy film Sama Mendesa (Skyfall, Revolutionary Road) i najprawdopodobniej zdobywca Oscara w głównej kategorii za najlepszy film roku jest przez wielu określane mianem antywojennego epickiego dzieła. Czy tak jest w rzeczywistości, tego pewien nie jestem, ale spróbuję przelać na papier moje wątpliwości odnośnie takiej interpretacji, przy okazji krytykując inne, bardziej filmowe aspekty 1917, od których może wypadałoby zacząć przed przejściem do tego rodzaju rozważań.
Fabuła jest osadzona we Francji podczas I Wojny Światowej i luźno oparta o zapiski oraz opowieści ojca reżysera, który brał w niej udział. Jego heroiczne wyczyny w bitwie pod Passchendaele (znanej jako trzecia bitwa pod Ypres) i odwrót Niemców pod linię Hinderburga na pewno wywarły mocny wpływ i zainspirowały Mendesa do napisania scenariusza. Akcja filmu nie wiąże się jednak bezpośrednio z tymi wydarzeniami i przedstawia wyprawę dwóch brytyjskich żołnierzy (George MacKay, Dean-Charles Chapman) przez niełatwy teren, który do niedawna stanowił jeszcze linię frontu, w celu przekazania szykującej się do ataku kompanii informacji o pułapce zastawionej przez wroga. Forma i decyzje w warstwie wizualnej, o której za chwilę, wraz z tematem przybliżają film gatunkowo do czegoś na wzór wojennego kina drogi.
Zamierzenie lub nie, efektem tego jest klimat rodem z gry komputerowej przypominającej z jednej strony produkcje wojenne o charakterze widoku z pierwszej osoby, a z drugiej konsolowe przygodówki, w których podążamy za instrukcjami, odblokowując kolejne osiągnięcia. Podkreślany jest on przez liczne ujęcia w estetyce cut-scenes, w których do bohatera podchodzi wyróżniająca się z tłumu postać (grani przez rozpoznawalnych aktorów – Mark Strong, Colin Firth, Richard Madden, Benedict Cumberbatch) i na tle pozbawionym ostrości przekazuje informacje o postępie, aktualnym statusie lub następnej misji. Ujęcia w ciasnych korytarzach bunkra lub tunelach okopów mają zbliżony wydźwięk, prezentując przede wszystkim plecy protagonisty. Jeśli założeniem była pełna immersja, to w moim przypadku został osiągnięty rezultat przeciwny i swoją nieszablonowością zwracał na siebie uwagę.
Film został nakręcony i zmontowany w sposób, który ma imitować jedno nieprzerwane ujęcie trwające niemal dwie godziny. Osiągnięte zostaje to za pomocą technik, z których korzystał również taki mistrz kina jak Alfred Hitchcock w Sznurze z 1948 i skutek również jest bardzo podobny – porażka. Kilkanaście (pewnie więcej) długich ujęć zostało połączonych ze sobą w sposób teoretycznie niezauważalny, ale nie da się odwrócić uwagi od gigantycznego kamienia przewijającego się bez wyraźnej potrzeby dramaturgicznej przez wielki ekran kinowy i innych elementów świata przedstawionego funkcjonujących, jako miejsce łączenia klatek dwóch osobnych ujęć. Chwilami aż prosi się o zmianę planu lub przebitkę na odmienny punkt widzenia. Jedynym sposobem na poruszanie się wewnątrz kadru jest… no właśnie, ruch kamery i jakkolwiek piękne (cudowne wręcz) są niektóre z tych ujęć, tak notoryczne kręcenie kółek i ósemek przez operatora jest nużące do tego poziomu, że deprecjonuje efektywność tych wspomnianych wcześniej. Scena przejścia przez krater wypełniony wodą, w której po jednym z takich udawanych cięć zmieniony zostaje steadicam na kran i zaczyna z wysokiego kąta kręcić dwójkę żołnierzy schodzących w dół, by za chwile zejść tuż nad poziom tafli brązowej od błota cieczy i równolegle z nimi jechać aż do kolejnego wzniesienia, gdzie śledzi ich ruch ku górze. Scena spotkania w lesie towarzyszy broni oddających się patriotycznej pieśni, w której bohater spoczywa pod drzewem plecami do obiektywu kamery, która płynie pomiędzy wojakami (oczywiście robiąc kółko) aż w końcu zatrzymuje się na jego twarzy i prowadzi do zbliżenia. Kilka innych również. Ich jakość jest gdzieś zatracona, ukryta pod płaszczykiem snujących się i powtarzających jednostajnych pętli.
W warstwie scenariuszowo-dialogowej nie jest lepiej, co się łączy bezpośrednio z tematem wydźwięku politycznego filmu. Jak przystało na amerykańskiego kandydata i faworyta do zgarnięcia złotej statuetki, poziom ckliwości tekstów, które padają z ust żołnierzy, jest wysoki. Płytkie morały na temat rodziny i wojny, bajki o chwale i glorii, budowanie postaci naprędce przez agresywne wtrącenia opowieści z przeszłości i życia w czasach pokoju – tak to w skrócie wygląda. Momenty ciszy potrafią jakimś cudem ten poziom wznieść na wyżyny i przez wizualne nawiązanie do wcześniej wygłoszonych słów sprawić, że moja alergia na tanie emocjonalne chwyty daje o sobie niestety znać. Szczytowym osiągnięciem jest wątek mleka. Ustanowiwszy, że Niemcy w drodze odwrotu wybili całe bydło, magicznie jedna krówka zdołała przetrwać. Jak się okazuje ex-post, przetrwała po to, by nasz dzielny śmiałek mógł napełnić jej mlekiem swoją manierkę i kilkadziesiąt minut później (licząc czas trwania filmu) ofiarować je napotkanemu w ruinach niemowlakowi i jej opiekunce. Cóż za prześliczna scenka. Nie.
Dochodzę tutaj do ważnego i gnębiącego mnie tematu, a mianowicie wspomnianej antywojenności 1917. Czym ona się objawia? Jeśli tak bezpośrednimi zwrotami w kierunku widza, jakimi są złote myśli padające z ust Cumberbatcha, sama istota misji mającej powstrzymać niepotrzebną jatkę lub natarczywe kręcenie przez wchodzące w pierwszy plan zwłoki to takie zabiegi mają krótkie nogi i po odbiciu się echem od ludzkiego serca powracają w pustkę, z której się wydobyły. Niczym one się bowiem nie różnią od oświecających zjadacza pop-cornu moralitetów z blockbusterowych produkcji. Gdzież im do głębi uczuć wywołanych przez obserwację i wyciąganie wniosków na podstawie przemyśleń związanych z zachowaniem odpowiednio rozmieszczonych pionków na ekranowej planszy odwzorowującej szarą codzienność istnienia? Pierwszy na myśl przychodzi mi casus Brechtowskiej Matki Courage, która z resztą była opacznie rozumiana w czasach swojej premiery, ale przecież nie trzeba sięgać aż tak daleko w przeszłość i wystarczy skierować wzrok na ostatnie dzieło Malicka, w którym deontologiczny radykał, absolutysta moralny doprowadza do upadku siebie i swoją rodzinę, ale widz zadaje sobie pytanie „Dlaczego?”, „Co go zmusiło do podjęcia takiej decyzji?”, „Czy dobrze wybrał?”, itd. Do takiego bogactwa interpretacyjnego i wysiłku intelektualnego brakuje scenariuszowi Mendesa wiele i poza bezpieczną, łatwo przyswajalną sferą eksplicytną nie ma nic do zaoferowania dorosłemu pacyfiście.
Ocena: 5/10