Jak można wciąż kochać Tima Burtona? To pytanie jest całkiem zasadne, szczególnie patrząc na jego niektóre filmy ostatniej dekady (a może i dwóch). Są jednak tacy ludzie kina, których nawet w chwilach słabości się nie opuszcza. Ja Tima nie opuszczę nigdy i zaraz Wam opowiem dlaczego.
Wszystko się zaczęło od króciutkiego Vincenta, w którym Tim już wstępnie zaprezentował się światu jako wielki indywidualista. Nikt chyba jednak nie spodziewał się, że będzie on na lata (do dziś!) największym dziwakiem, szaleńcem filmowego świata. Do tego miana pretenduje wielu – najbardziej chyba Wes Anderson, ale cóż ja mogę powiedzieć. Mistrza nie przeskoczą.
I choć Wielka przygoda Pee Wee Hermana to nie jest do końca my cup of tea, tak od już od Soku z żuka zaczyna się WNM (Wielka Nieskończona Miłość). TB + MS = WNM.
Sok z żuka to pierwsza kolaboracja Burtona z Michaelem Keatonem i bezapelacyjnie najlepsza – boże jak to się prezentuje wizualnie. Jaka ta makabreska jest wciągająca, chce się więcej żyć w tym świecie wymyślonym w głowie Tima.
Tym większym zaskoczeniem okazuje przeskok jaki nastąpił w karierze Burtona już rok później, czyli 1989 r. przy okazji Batmana. Czuć w nim oczywiście te burtonizmy, ale jednak jest to adaptacja komiksu. Zwracam się teraz do miłośników Christophera Nolana (też nim zresztą jestem): ten i Powrót Batmana, wciąż pozostają niedoścignione w pokazaniu Człowieka-Nietoperza. Period. Wystarczy podać 3 nazwiska – Jack Nicholson, Danny DeVito, Michelle Pfeiffer. Niewiele było ciekawszych, lepiej zbudowanych bohaterów w jakichkolwiek komiksowych adaptacjach. Poza tym temat przewodni autorstwa Danny’ego Elfmana wyrósł poza tę znakomitą parę filmów. Do posłuchania poniżej.
Następnie przyszły dwa bodaj najwybitniejsze filmy Tima – oba nakręcone z Johnny’m Deppem, który okazał się najwierniejszym z jego aktorów. Edward Nożycoręki to jeden z tych filmów, których baliśmy się w dzieciństwie (i słusznie), ale których nie da się nie pokochać po latach. Z kolei Ed Wood to hołd najgorszemu reżyserowi świata, z wybitną drugoplanową rolą Martina Landau, który dostał za nią zresztą Oscara.
Druga połowa lat 90. to filmy, których krytycy już tak nie kochali. Ale wierni fani znaleźli w nich coś dla siebie. Marsjanie atakują to szaleńcza zabawa, tak dobra, że Jack Nicholson chciał w niej zagrać wszystkie role 😉 jak nie kochać filmu, w którym ratunkiem dla ludzkości okazuje się jodłowana (tak myślę) piosenką country? Potem Jeździec bez głowy czyli wariacja na temat horroru z genialną, bezgłowną rolą Christophera Walken. Tak się kończą lata 90.
Rok 2001 to wedle wielu bardzo nieudana, a moim zdaniem wybornie zainscenizowana (choć mam problemy z głównym castingiem) wariacja na temat Planety Małp, w której po raz pierwszy na planie (i poza nim) Tim spotkał Helenę Bohnam Carter. Thank God za to spotkanie!
Po Planecie Małp przypłynęła Duża ryba, czyli na pewno najlepszy film Tima z tego okresu twórczości, który obfitował w sporo projektów mniej oryginalnych. Takich jak choćby szalona, kolorowa zabawa Charlie i fabryka czekolady, w której po raz kolejny Depp dał popis swojego przywiązania do wizji Burtona. Podobnie zresztą było w dubbingu do nominowanej do Oscara Gnijącej Panny Młodej i adaptacji broadwayowskiego musicalu Sweeney Todd, w której pierwsze skrzypce nareszcie zagrała też Helena często ukrywana na drugich planach. Jako Pani Lovett była wysmakowana i soczyście złowieszcza.
Dwa bodaj najsłabsze filmy Tima to okres 2010-2012, kiedy powstała Alicja w Krainie Czarów (film, którego autentycznie nie znoszę – jedyny w filmografii Burtona) oraz Mroczne cienie, które po zwiastunie zapowiadały się na totalną katastrofę, ale taką na szczęście nie były, głównie dzięki Evie Green i powracającej do Burtona Michelle Pfeiffer. Ten film stanowi pewną cezurę w karierze Tima, bo jest jak dotąd ostatnim, w którym wystąpił Johnny Depp.
Od 2012 Tim nakręcił jeszcze 4 różnie przyjęte filmy – wspaniałe Frankenweenie, które można spokojnie zaliczyć do jego najwybitniejszych dzieł, bardzo dobre Wielkie oczy (jakim cudem Amy Adams nie dostała za to Oscara?!), cudownie creepny Osobliwy dom Pani Peregrine i oczywiście Dumbo, które zjechane przez krytykę, doprowadziło mnie do wielu łez i radości z powrotu do dzieciństwa.
Ten facet właśnie tak na mnie działa – pozwala mi powracać w myślach do czasów, kiedy uwielbiałem kreskówki, kiedy bałem się horrorów i kiedy najważniejsza była dla mnie zabawa. Mam wrażenie, że dla Tima najważniejsze jest właśnie dobre samopoczucie widza, który chodzi na jego filmy. A czy wynika ono z dziecięcych wspomnieć, czy z możliwości spoglądania na efekty niezwykłej wyobraźni wizualnej tego mistrza amerykańskiego kina, czy może w końcu z faktu spotkania z ukochanymi twarzami Hollywood i muzyką Elfmana – to wielkiego znaczenia nie ma. Liczy się ta magią, którą niesie za sobą kino i której uosobieniem jest Tim Burton, nawet mimo potknięć po drodze.