Żona Willa Ferrella jest jednym z powodów powstania tego filmu, który stanowiłby idealny list miłosny aktora do Eurowizji. Stanowiłby, gdyby Ferrell nie chciał koniecznie zrobić z niego komedii i nie musiał obsadzać siebie w roli głównej.
Nie można odmówić Ferrellowi tej miłości – on chyba naprawdę wkręcił się w temat najbardziej kiczowatego i eklektycznego konkursu muzycznego na świecie. Co więcej widać, że całkiem nieźle go poczuł, bo zarówno zainscenizowane sekwencje z konkursu, jak i piosenki specjalnie napisane do filmu, w tym nawet te które nie pojawiają się podczas samej Eurowizji, jak Volcano Man, wyglądają i brzmią jakby zostały wyjęte z jednej z edycji tego szokującego dla wielu wydarzenia. Fenomenu Eurowizji nie rozumiem, ale mam świadomość i podoba mi się to, że Ferrell ugryzł ją z dobrej strony – dzięki temu jego film nie jest parodią, pastiszem, a przynajmniej takim mi się nie wydał, a bardziej pokazuje, że Eurowizja w swoim kiczu może być naprawdę czymś fascynującym, a jeśli nie to przynajmniej przyjemnym i zupełnie niegroźnym dla zmysłów. Jakby to nie oznaczało, że poprzeczka została nisko zawieszona.
Film w reżyseria Davida Dobkina chce być komedią, komedią romantyczną, filmem muzycznym i nie wiadomo jeszcze czym. Na żadnym z tych poziomów właściwie nie sprawdza się w pełni. Z drugiej strony Konkurs Piosenki Eurowizji, chce być konkursem piosenki w Europie i z tego zgadza się li tylko to, że się odbywa w Europie. Dlatego Historii zespołu Fire Saga wybaczam wiele, bo znaleźć można w tym filmie wystarczająco dużo pozytywnych elementów, castingowych zaskoczeń i dobrej zabawy, która w okresie pandemii połączonej z upalnym latem, powinna być wystarczająca.
Przezabawne są wątki z elfami, przejaskrawiona wizja Islandii czy wybornie głupi wątek z duchem (granym przez Demi Levato). Wspaniale historię prowadzą zarówno wyśmienita jak zawsze Rachel McAdams, jak i zaskakujący, rozbrajający Dan Stevens. Dodajmy do tego jak zawsze przystojnego, nie mającego nic do zagrania, a mimo to cudownego Pierce’a Brosnana i mielibyśmy zespół na wagę złota. Niestety prowadzi go rozczarowujący Ferrell, który próbuje nieudolnie „sprzedawać” żarty, które zwyczajnie mu średnio wyszły (może poza roastem Amerykanów – szanuję). Mimo wszystko jednak Eurovision Song Contest to wystarczająco miła, zupełnie niegroźna, kiczowata, zrobiona z sercem rozrywka. Do odnalezienia na Netflixie.