Kilka lat temu utarł się pogląd, iż polski film fabularny z szansą na sukces to jedynie dramat historyczny lub komedia romantyczna. Za przykład niech posłuży „Ogniem i Mieczem”, „Pan Tadeusz”, „Quo Vadis” czy „Katyń” oraz „Listy do M”, „Lejdis” i „Testosteron”. Dziś sytuacja wygląda poniekąd inaczej, trafiają się perełki w postaci na przykład „Bogów”, lecz nie mogę pozbyć się wrażenia, że reżyser „Kamerdynera” musiał mieć z tyłu głowy, choćby podświadomie, wszystkie te statystyki, tworząc „Kaszubską epopeję”, która jakimś cudem zdobyła kilka dni temu Srebrne Lwy na Festiwalu w Gdyni.
Nagrody nagrodami, tematyka tematyką, ale „Kamerdyner” cierpi na jedną poważną przypadłość – chaos fabularny. Niby ciąg przyczynowo-skutkowy wydarzeń trzyma się kupy, ale niektóre sceny to ewidentne czaso-zapychacze (których istnienie jest absolutnie niewytłumaczalne, film trwa bowiem dwie i pół godziny). Niektóre zbyt efekciarskie, inne boleśnie banalne. Jedyne, co ratuje widza w tych momentach przed niekontrolowanym podsypianiem w kinowym fotelu, to strona wizualna produkcji. Zdjęcia autorstwa Łukasza Gutta, niezwykle hollywoodzkie stylem, a zarazem piękne w swojej prostocie, wspaniale podkreślają bogactwo krajobrazu Pomorza oraz przepych skontrastowany z prozą życia w pruskim pałacu i na kaszubskiej wsi. Do pozostania aż do końca napisów (pomimo ogromnej chęci opuszczenia sali po mniej więcej półtorej godziny seansu) zachęca też liryczny kawałek Korteza pt. „Stare drzewa”. Niestety muzyka oryginalna w trakcie jest kompletnie zlana z dialogami i nie robi najmniejszego wrażenia, o ile w ogóle uda się ją wychwycić i usłyszeć.
Aktorsko trudno przyczepić się do tak znakomitych nazwisk jak Janusz Gajos czy Adam Woronowicz. Młodsze pokolenie, którego przedstawicielami w „Kamerdynerze” zostali Sebastian Fabijański, Marianna Zydek i Marcel Sabat poradziło sobie niezgorzej. Co jednak zazwyczaj psuje widzowi odbiór polskiego aktora na ekranie? Śmiesznie naiwne dialogi, które być może w prawdziwym życiu brzmią naturalnie, ale w produkcji kostiumowej o ciężkim kalibrze tematycznym, wywołują jedynie poczucie wstydu za scenarzystę i dezorientację. W połączeniu z ekspresją przejść miedzy scenami, słowa bohaterów tracą znaczenie i powagę.
Jest niemniej z „Kamerdynerem” związanych także kilka pozytywnych aspektów. Przede wszystkim dotknięcie problemu narodowościowego starcia Niemców, Polaków i Kaszubów na przestrzeni kilkudziesięciu kluczowych lat, okazuje się być doskonałą lekcją historii, nieopowiedzianą dotąd z takim rozmachem i poetyckością. Twórcy nie bali się zaaplikować do filmu scen odrobinę mocniejszych, w tym brutalnych i to im się chwali, szczególnie w kontekście wojny, a nawet dwóch, które obserwujemy na ekranie. Podejrzewam, że bardziej praktycznym rozwiązaniem, a przede wszystkim efektowniejszym, byłoby nakręcenie serialu o tym samym tytule. Pozwalając sobie na chwilowe zejście na trudniejszy temat – pytanie tylko czy przy dzisiejszej władzy i polityce telewizji polskiej, nie wyszłaby z tego jeszcze większa wpadka. Dlatego może lepiej pełnometrażówka. Przemęczmy się, obejrzyjmy, zapamiętajmy kilka faktów, zapomnijmy.
Ocena: 5/10