W tak zardzewiałym i, wydawałoby się, nieaktualnym gatunku jak western reżyserzy na całym świecie odnajdują ostatnio zwierciadło do komentarza na temat spraw, które były wcześniej często pomijane. W filmach o kowbojach, szeryfach i koniach twórcy widzą coś, co może stanowić ciekawy komentarz do współczesnego społeczeństwa – w „Westernie” Valeska Grisenbach opowiadała o kryzysie męskości i zderzeniu pomiędzy Wschodem a Zachodem na obrzeżu Unii Europejskiej. „Slow West” było bardziej farsowym i komediowym podejściem kina, które od lat było reprezentowane przez wykrzywioną w złości i do bólu poważną twarz Clinta Eastwooda. „Damsel” czy „Na pokuszenie” igrały z damsko-męską dynamiką, zbaczając przy tym często w stronę czarnej komedii. Przy tak kreatywnym podejściu innych twórców oczekiwałem, że obraz Warwicka Thorntona również będzie w stanie błysnąć rewizjonistycznym podejściem do westernu, oferując jednocześnie powiew świeżości poprzez użycie nietypowego australisjkiego settingu. Bodaj ostatnim filmem w tym gatunku, który do nas dotarł z tego kontynentu była „Australia” Buza Luhrmanna, która oferowała mocno odrealnioną i cukierkowo romantyczną wizję kraju. Kraju, w którym do 1967 roku tubylczy Aborygeni nie byli według prawa częścią populacji i byli uznawani za element fauny i flory. Film Thorntona (samego etnicznie powiązanego z tubylczymi ludami) prezentuje więc świeże spojrzenie na bardzo śmierdzącą historię Australii.
Sam Kelly (Hamilton Morris) jest wolnym Aborygenem, który pracuje na farmie bardzo oddanego bogu Freda Smitha (Sam Neill). Pewnego dnia na u progu ich domostwa pojawia się Harry March (Ewen Leslie), który do kwestii emancypacji czarnoskórych i niewolnictwa ma podejście, delikatnie rzecz ujmując, bardziej konserwatywne. W jednej ręce trzyma butelkę whisky, zaś druga jest gotowa w każdej chwili sięgnąć po rewolwer czy wymierzyć uderzenie batem. Od pierwszych minut widz wie w jaką stronę będzie to wszystko zmierzać – Sam zabija Harry’ego w samoobronie i zmuszony zostaje uciec w stronę outbacku i terenów lokalnych plemion. “Ja jestem prawem” stwierdza w pewnym momencie szeryf Fletcher (Bryan Brown), który wyrusza w pogoń za głównym bohaterem. Ta maksyma, dziwnie przypominająca Sędziego Dredda, towarzyszy mu podczas poszukiwań zbiegłego Sama. Czy faktycznie biali kowboje stanowią prawo, i czy w ogóle ich pojęcie prawa ma zastosowanie w realiach tak odległych od zachodniej kultury? Łatwo domyślić się odpowiedzi Thorntona na to pytanie.
Podróż szeryfa zamienia się z biegiem czasu w egzystencjalistyczną z ducha wyprawę za nieuchwytnym i niezrozumiałym. Na upartego można by więc patrzeć na „Sweet Country” jak na opowieść o poszukiwaniu porozumienia z Innym, a także z samym sobą. Trochę tak jak Marlowe w „Jądrze Ciemności” Conrada Fletcher zagłębia się w nieznany świat dziewiczego outbacku. Jednak to, czym film Thorntona różni się od utworu angielskiego pisarza jest kwestia przemieszanych perspektyw. Otrzymujemy więc nie tylko typowe spojrzenie białego władcy, ale też tubylca, którego etniczne korzenie zostały już dawno bezpowrotnie wyrwane. Wszyscy bohaterowie tego filmu są bowiem w pewnym sensie odklejeni ze swojego świata i ulokowani w miejscu ironicznie nazwanym przez Thorntona „Słodkim Krajem”. Reżyser czasami trafia na taką właśnie ścieżkę, jednak przez większość czasu ewidentnie ją gubi w labiryncie zbyt wielu postaci. Jednocześnie, choć same konflikt i historia są bardzo proste, autor obrazu stara się wszystko skomplikować, i zatuszować w ten sposób banalność scenariusza. Otrzymujemy więc sporo zabiegów montażowych, w których teraźniejszość przeplatana jest ze scenami z nie do końca określonego czasu. Czy reżyser antycypuje wydarzenia? A może pokazuje nam to, co wydarzyło się wcześniej? Takie igraszki choć przez pierwsze parę minut intrygują, z czasem okazują się dosyć zbędnym ornamentalizmem.
Australijski twórca niepotrzebnie sięga po nadmierną grę formą, zapominając o dynamice pomiędzy bohaterami. Choć historia skupia się na Kellym, perspektywa stale jest zmieniana. Poznajemy więc historię tropionych i tropiących, a także postaci trochę od głównej osi fabularnej oderwanych. Nie wynika z tego nic szczególnie ciekawego. Dzieje się tak przede wszystkim ze względu na dużą ilość postaci, które jednocześnie nie otrzymują zbyt wiele pola na pełen ich rozwój. Thornton zostawia miejsce do myślenia dla widza, nie odkrywa wszystkich kart i kreuje w ten sposób suspens, powiedzieliby niektórzy. Thornton nie wie, co ma zrobić z tymi wszystkimi, potencjalnie ciekawymi ludźmi w swoim dziele, powiedziałbym ja.
Reżyser często sięga po wizualne metafory, które miałyby dodać filmowi symbolizmu, choć większość z nich skręca w stronę banału. Jest tak już w otwierającej scenie, gdzie zobaczyć możemy kocioł, do którego wsypywane są białe i czarne proszki. Taka przenośnia na temat australijskiego społeczeństwa w okresie jego formowania się jest nie tylko prosta do rozwikłania, ale jednocześnie redukująca wymowę filmu do zwykłej dychotomii pomiędzy kolonizowanymi i kolonizatorami. Z tego zderzenia nie wynika jednak nic ciekawego czy odkrywczego. Przykładem może być też moment, w którym Thornton czerpie wizualnie ze słynnego kadru z „Poszukiwaczy” Johna Forda. Widzimy w nim Micka Kennedy’ego (Thomas M. Wright) spoglądającego z pogardą na swoich aborygeńskich pracowników z perspektywy swego domostwa. Reżyser pokazuje w ten sposób, jak gatunek westernowy od zawsze związany był z rasizmem i napięciami pomiędzy lokalną ludnością, a białym człowiekiem odciskającym swoje piętno na zdobywanych terenach. Widzieliśmy to już mnóstwo razy. Pierwszym z brzegu dowodem niech będzie Tarantino, który mierzył się z tymi zagadnieniami w, może nieco niesmaczny, ale jednak dużo odważniejszy sposób, w „Django”. Zapewne nie fair jest porównywać Thorntona do amerykańskiego reżysera, jednak takie zderzenie pokazuje, że twórcy „Sweet Country” ewidentnie zabrakło trochę dezynwoltury.
Pomimo tych niedociągnięć trzeba oddać twórcy „Samsona i Delili” szacunek za wykreowanie ciekawego i pięknie nakręconego świata. Nie można mu przede wszystkim odmówić umiejętności do ciekawego kadrowania (co przywołało w mojej głowie dosyć abstrakcyjne skojarzenie ze zdjęciami Łukasza Żala do „Idy”), i umieszczania swoich bohaterów w scenerii, w której cień i światło stają się aktywnymi bohaterami opowieści. Tempo jest kontemplacyjne, zaś natura w filmie często mówi to, czego nie pokazują nam bohaterowie. Ten klimat prowokujący do rozmyślań i poszukiwania odpowiedzi zostaje podtrzymany przez intrygująco otwarte zakończenie, które nie spogląda w przyszłość (a więc w australijską teraźniejszość), ze zbytnim optymizmem.
Ocena: 5,5/10