Majka Jankowska pisze dla nas kolejną część swojej relacji z festiwalu filmowego Pięć Smaków!
Pani K, reż. Ho Yuhang, Malezja, Hongkong, Chiny
Film wielokrotnie stanowi okazję, aby powrócić do minionych czasów, za którymi tęsknimy. Dla miłośników azjatyckiego kina akcji, najnowsza produkcja Yuhanga będzie sentymentalną podróżą w przeszłość. Obsadzenie w głównej roli Karę Wai przywodzi na myśl porównanie „Pani K” do amerykańskiego obrazu „Logan: Wolverine” – oba utwory snują rozważania dotyczące przemijania oraz chęci ucieczki od poprzedniego życia, boleśnie odsłaniając przy tym ułomności ciała jako ograniczającą bohaterów starzejącą się powłokę. Superbohaterowie nie przypominają osobowości dobrze znanych z dzieciństwa, jednak ukrywa się pod tym nie tylko nuta sentymentalizmu, ale także rodzaj hołdu dla klasyki kina. Wadą filmu może być pomieszanie ze sobą kilku gatunków – takich jak muzyka westernowa z kinem akcji, przez co odnosi się wrażenie, iż widzimy takie kino, jakie jest w guście reżysera. Nagrodzenie inspiracji z różnorakich produkcji rozsadza jednak wytwór Yuhanga od środka z powodu braku spójności oraz nieczytelnej hybrydy. Scena otwierająca seans jest iście obłędna, jednak z każdym następnym kadrem zatracona została główna myśl obrazu – chęć przypomnienia ikony kina karate, a całość powolnie traci nie tylko wydźwięk, ale i sens, popadając w banalny familijny dramat.
Miód dla dakini, reż. Dechen Roder, Butan
Choć kinematografia butańska jest jeszcze stosunkowo niewielka, zdaje się, że można postawić tezę, iż tamtejsi twórcy silnie inspirują się lokalnymi legendami i mitami. Debiutancki obraz Dechen Roder osadzony został na dwóch, zazębiających się płaszczyznach sacrum i profanum. Pod płachtą kina gatunkowego reżysera stara się przypomnieć odchodzącą w niepamięć kulturę, na skutek czego jej obraz odznacza się wieloma symbolami i alegoriami. I choć „Miód dla dakini” nie jest pozbawiony wad zarówno pod względem technicznym, jak i fabularnym, to broni się swoim niepowtarzalnym klimatem oraz charakterystyką postaci ukazujących się na ekranie. Poprzez skupienie historii na zagadce kryminalnej udało się Roder utrzymać uwagę widza podczas projekcji wizji ludowych mitów, dzięki czemu film odczytywać można na kilku płaszczyznach w zależności od znajomości przez widza przedstawianych znaczeń.
KFC, reż. Le Binh Giang, Wietnam
Niektórzy twórcy uwielbiają szokować publiczność, gwarantując jej tym samym seans trudny do zapomnienia, choć niekiedy stanowiący przerost formy nad treścią. Wietnamski reżyser postanowił poprzez krwawą groteskę przedstawić obraz zła, odwołując się jednocześnie do konwencji gore. Problem z wzbudzaniem skrajnych emocji u widza wiąże się z brakiem treści, które ten krzyk twórcy miałby za sobą nieść. I tak, w „KFC” trudno doszukać się jakiegokolwiek przesłania, a snucie interpretacji o ukazanym w filmie złu stanowi drogę do nikąd. Przedstawienie fabuły w sposób alinearny z pewnością ratuje debiut fabularny, jednocześnie odbiorca niedostatecznie skupiony na narracji zagubi się w labiryncie niepoukładanych scen. Jak na tak krótki film zbyt wiele jest w nim nierówności, choć reżyserowi nie można odmówić dobrego oka przy niektórych scenach. Ciekawym jest, jak potoczy się dalsza kariera tego młodego twórcy i czy zdecyduje się pozostać przy konwencji ukazanej w debiucie.
Noce Bangkoku, reż. Katsuya Tomita, Japonia
Katsuya Tomita w sposób zbliżony do dokumentu przedstawia rzeczywistość Bangkoku i okolic swoimi oczyma, jednocześnie nie oceniając zachowań bohaterów. Ciągły ruch ukazywany na ekranie pozwala widzowi zanurzyć się w wykreowanym świecie i przemierzać razem z bohaterami kraj. „Noce Bangkoku” pozbawione są moralizowania, zdają się wręcz być pozbawione jakiejkolwiek myśli przewodniej. Jednocześnie wpisuje się to w użytą przez reżysera metodę prezentowania rzeczywistości, więc widz bezwiednie się temu poddaje. Obraz prezentuje raczej przekrój przez Tajlandię (choć określenie ,,pocztówka” byłoby zbyt daleko idące), pokazując obrazki wizualnie przyjemne dla oka, jednak pozbawione zupełnie kontekstu kulturowego. Pod względem podejścia do kwestii wielokulturowości panującej w tym kraju film jest szczególnie ciekawy, zważając na japońskie korzenie reżysera, jednak wątek ten zupełnie zepchnięty na plan poboczny. Kreacja postaci Japończyków oraz Europejczyków pozostawia niedosyt i szkoda, że ich psychologia jako osób szukających beztroski w egzotycznym raju nie została szerzej rozwinięta. Oczywiście, po głębszym zastanowieniem można dojść do wniosku, że brak wyraźnego komentarza ze strony twórcy daje możliwość odczytania tej historii w bardzo indywidualny sposób i, pomimo osadzenia jej w konkretnej rzeczywistości, jawi się ona jako niezwykle uniwersalna.
Obłąkany świat, reż. Wong Chun, Hongkong
Wong Chun sięgnął w swoim najnowszym filmie po ciekawą, mało wyeksploatowaną, tematykę relacji rodzinnych w obliczu starości oraz choroby. Otaczająca ciasnota bohaterów sprawia, iż wystarczy jedynie iskra, aby doszło do nieszczęścia. Wszelkie próby komunikacji spotykają się z niezrozumieniem i wzajemnymi zarzutami, co niestety prowadzi „Obłąkany świat” w stronę utartych, mało angażujących emocjonalnie kliszy. Należy oddać reżyserowi, że podejmując się tak ciężko naładowanemu emocjonalnie tematowi, udało mu się wpleść do fabuły nie tylko elementy absurdu, ale i czystego humoru, którego widz kurczowo się chwyta. Zarzucić można twórcy, że jego obraz stanowi przyjemny seans, ale nie pozostawia w głowie żadnych myśli, które nękałyby odbiorcę przez następne dni. Staranność wykonania, bardzo solidna gra aktorska, kilka wyróżniających się scen składają się na produkcję niezwykle ujmującą, ale przedstawioną w sposób zbyt ckliwy – choć poprzez muzykę – aby w pełni zaangażować się emocjonalnie.