Shane Black to scenarzysta znany głównie z komedii kryminalnych („Nice Guys”,” Zabójcza broń”), w których zestawia ze sobą osoby o sprzecznych charakterach, aby zgrzyty między nimi obfitowały w jak największą ilość humoru. Z serią o kosmicznym łowcy jest związany od „Predatora” z 1987 roku, gdzie wcielił się w postać Hawkinsa. Daje to nadzieję, że podejdzie do franczyzy z należytym szacunkiem. Biorąc pod uwagę, że ma już doświadczenie w pracy nad wysokobudżetowymi produkcjami („Iron Man 3”) nowa odsłona „Predatora” zapowiadała się obiecująco.
Amerykański snajper – Quinn McKenna (Boyd Holbrook) po kontakcie z kosmitą zostaje uznany za niepoczytalnego wraz z umysłowo niestabilnymi weteranami musi obronić świat i rodzinę przed predatorami. Niestety na drodze staje rząd USA, który chce zatuszować całą sprawę.
Nowy „Predator” stara się odciąć od kontynuacji, które wyszły w 21 wieku. Za to dumnie nawiązuje do pierwszej i drugiej odsłony serii głównie wyśmiewając czy wyolbrzymiając motywy lub kultowe cytaty tak jak Shane Black potrafi najlepiej. Nie ma co liczyć na powagę i zadęcie jakie towarzyszyło poprzednim odsłonom, tutaj wszystko jest zrobione na luzie ze spuszczonym powietrzem. Między członkami tej zwariowanej brygady aż kipi od masy czarnego humoru, wulgarnych ripost i absurdalnych wymian zdań, podyktowanych stanem psychicznym bohaterów. W takiej atmosferze mija większość seansu. Niestety przy takiej ilości żartów i przerysowanych one-linerów ciężko poczuć jakiekolwiek napięcie. Problem jest też w postaci samego predatora, który zamiast budzić permanentny niepokój i stanowić główne zagrożenie dla naszych bohaterów momentami jest zupełnie poza fabułą. Zamiast tego otrzymujemy kilka wymian ognia między siłami specjalnymi, a byłymi wojskowymi, które można zobaczyć w stosie innych filmów.
Same sceny akcji również nie są za dobrze wykonane. Większość z nich rozgrywa się w nocy, co samo w sobie nie jest wadą, jednak bałagan jaki jest na ekranie sprawia, że momentami nie widać kto strzela do kogo. W dodatku efekty specjalne mogłyby być na wyższym poziomie, bo prócz projektu kosmity nie ma tu nic czym można nacieszyć oczy. Z aktorów nikt się szczególnie nie wybija. Jednak jako grupa są ze sobą świetnie zgrani i oglądanie ich interakcji sprawia czystą przyjemność. Odstaje jedynie Jacob Tremblay wcielający się w Roya McKenna – młodego chłopaka z zespołem Aspergera, chociaż tutaj wina leży bardziej po stronie scenariusza, gdzie zaburzenie zostało źle rozpisane i spłycone.
Paradoksalnie największym problemem „Predatora” jest tytułowa postać, która nawet w połowie nie wzbudziła takiego zagrożenia, co kreatura z pierwszych dwóch odsłon cyklu. Film ciągnie relacja zbudowana między bohaterami, którym wcale nie jest potrzebny do zabicia kosmiczny drapieżnik, żeby dawać widzom radość. Tak skomponowana drużyna i prowadzona pod dyktando Shane’a sprawdziła by się w dowolnym filmie akcji. Doceniam to, że Black zinterpretował „Predatora” na swój autorski sposób i nie mogę powiedzieć, że nie włożył w ten projekt serca. Szkoda tylko, że po drodze zapomniał za co ludzie uwielbiają to uniwersum.
5/10