Martin Scorsese jest wielki! Nie byłem olbrzymim zwolennikiem jego ostatniego Milczenia, gdyż było dla mnie momentami, przy wszelkich walorach, zbyt dosadne, stawiające kropkę nad „i”. Jednak Irlandczyk to zupełnie coś innego – filmowy epos gangsterski, niezwykle ambitny projekt, który udał się praktycznie w 100 procentach.
Głównie dzięki temu, że Scorsese, wraz ze swoim scenarzystą Stevenem Zaillianem, zdecydowali się przedstawić tę monumentalną wręcz historię poprzez bardzo osobistą, pełną nostalgii opowieść o ludziach, których teoretycznie za ich czyny i życiową postawę powinno się skreślić. Podeszli do nich jednak z pełną empatią, z próbą zrozumienia ich postępowania, życiowych celów. Scorsese w swojej filmowej epopei, rozpisanej na ekscytujący 3,5-godzinny seans, pokazuje ludzi u szczytu władzy, wpływów, którzy na każdym etapie swojego funkcjonowania pozostają prawdziwi, realni, ze wszystkimi tego pozytywnymi i negatywnymi konsekwencjami. Szokujące z jaką sprawnością, połączoną z wyczuciem emocjonalnym, Scorsese portretuje choćby Jimmy’ego Hoffę, człowieka który mógłby stać się przy błędnym podejściu uosobieniem określenia larger-than-life. Tymczasem tutaj Hoffa, w idealnej interpretacji Ala Pacino, jawi się nam jako bohater dobrze świadom swoich możliwości, a jednak stąpający mocno po ziemi i dobrze rozumiejący jak manipulować tłumem. Tytułowy bohater Frank Sheeran to człowiek prosty, który bardziej obserwuje niż bierze udział w podejmowaniu decyzji. Oczywiście poza wszystkim „maluje też domy”, używając żargonu mafijnego. W dialogach, wziętych z książki Charles Brandta, wybrzmiewa go mnóstwo i jest to jeden z najważniejszych elementów tej filmowej konstrukcji. Dlaczego? Dlatego, że dialogi te są źródłem napięcia powstającego między bohaterami (napięcia, które jest tak gęste w niektórych sekwencjach, że można byłoby powietrze ciąć nożem), ale też swoistego oddechu. Zaillian zaadaptował dialogi z książki w taki sposób, że przynajmniej przez pierwsze 2 godziny filmu jednokrotnie bardzo głośno się na nim śmiałem. Nie spodziewałem się tego po filmie Scorsese, który swoją energią na etapie ekspozycji przypominał mi trochę najmocniejsze scenariusze Quentina Tarantino.
Trzeba w tym miejscu zaznaczyć jednak bardzo istotną rzecz – Tarantino nigdy nie zbliżył się nawet do opowiadania tak na serio, jak Scorsese w Irlandczyku. Z jednej strony w skali mikro stworzył tutaj portret trzech osobowości (trochę podobnie jak w Chłopcach z ferajny – jednym z najlepszych filmów jakie widziałem w życiu), wokół których skupił całą swoją uwagę, pokazując ich właściwie na każdym etapie życia (poza dzieciństwem). Z drugiej Irlandczyk to epos o historii Ameryki, od czasów powojennych, po początek lat 2000nych, w których swojego żywota doczekał Sheeran – jest to obraz jednocześnie piękny, niemalże nostalgiczny, ale też przeraźliwie wręcz dojmujący, refleksyjny. Życie trzech bohaterów Irishmana – Franka, Jimmy’ego i Russella (wybitna rola Joe Pesciego) – stanowi pewnego rodzaju personifikację tego jak wyglądały (i wyglądają do dziś) Stany Zjednoczone, w których liczą się wpływy, pieniądze i władza, ale też nie zapomina się o szacunku dla rodziny, przyjaciół, bliskich. Bardzo słodko-gorzki jest ten obraz, który maluje przed nami Scorsese i Brandt w książce.
Recenzując ten film, nie można nie wspomnieć o aktorach, tych trzech wielkich filmowych osobowościach, które ten film budują – Robert De Niro jest absolutnie wspaniały jako Sheeran, który pozostaje przez całe życie trochę między młotem a kowadłem, między jedną przyjaźnią a drugą. Z nim się też wiąże bodaj najbardziej emocjonalna, wstrząsająca scena filmu – rozmowa telefoniczna Franka i żony Jimmy’ego Hoffy. Pesci jest milczący, genialnie czyta okoliczności. Jakże inna to rola niż ta za którą dostał Oscara za Goodfellas. Z końcu wspomniany już wyżej Pacino – co za aktorskie zwierzę, co za zrozumienie megalomańskiego, ale jednak dotkniętego przez okoliczności bohatera. Koncertowy tercet, który trochę przypominał mi to, co Scorsese zaproponował w Chłopcach z ferajny, z tym że aktorzy zamienili się rolami. Pesci stał się tutaj De Niro, Pacino przyjął rolę Pesciego, a De Niro niejako podmienił Raya Liottę.
Nie ukrywam, że bałem się tego seansu. Nie ukrywam, że oczekiwania były duże. Cieszę się, że zostały spełnione. Martin Scorsese zebrał na ekranie swoich ludzi i stała się magia. Właśnie dla takich chwil, dla takich momentów chodzę do kina. Wam też radzę się wybrać, bo Irlandczyk to film do obejrzenia koniecznie na dużym ekranie.