Chyba nikt nie miał co do spin – offu o Hanie Solo szczególnie wygórowanych oczekiwań, jednak nawet mało wymagające osoby posiadały zapewne w swojej głowie pewien obraz, jak on powinien wyglądać. W idealnym świecie film ten nie tylko odpowiadałby na pytania dotyczące przeszłości legendarnego przemytnika, ale również w niebanalny sposób poszerzałby jego cechy charakteru, pokazywał go z nieco innej strony, niż zrobiła to stara trylogia. Po obejrzeniu „Hana Solo” trudno jednak nie odnieść wrażenia, że jego głównym bohaterem mógłby być ktokolwiek inny i nieszczególnie wpłynęłoby to na odbiór całości.
Początek spełnia wprawdzie swoje zadanie całkiem nieźle. Gwiezdnowojenną ikonę poznajemy w trakcie jego (częściowo) udanej próby wyrwania się z kontrolowanej przez gangsterów planety Corelia. Po niespełna pół godziny bohater ma już na koncie charakterystyczny przydomek i futrzastego przyjaciela u boku. Nietrudno go polubić, zwłaszcza, że krytykowany przez tak wielu Alden Endereich wyjątkowo dobrze radzi sobie z odegraniem młodzieńczej pewności siebie i spontaniczności Hana. Jednak im dalej w las, tym mniej twórcy mają do powiedzenia na temat swoich bohaterów – zarówno tych pierwszo-, jak i drugoplanowych. Z racji, że przerwy między kolejnymi scenami akcji są tu mniej więcej tak wyraźne, jak między miastami na Górnym Śląsku, nie mamy właściwie kiedy poznać lepiej postaci, za które powinniśmy trzymać kciuki. Szkoda, tym bardziej, że większość pościgów i wymian ognia to zwyczajne zapchajdziury, mające przykryć braki fabularne i niską stawkę.
Ponad dwie wyjątkowo męczące godziny zostają nam po cześci wynagrodzone w pełnym twistów, a jednocześnie rozegranym w zaskakująco kameralnej scenerii jak na „Gwiezdne Wojny”, finale. To jednak zbyt mało, aby zatrzeć negatywne wrażenie, jakie pozostawiła po sobie reszta filmu. „Solo” nie jest w prawdzie obiektywnie aż tak zły jak którakolwiek z części nowej trylogii. Jednak co by o tamtych filmach nie mówić, obok koszmarnej reżyserii i niezamierzenie zabawnych dialogów, pełno w nich było także fantastycznych pomysłów i scen, które na długo pozostały w naszej pamięci.Tegoroczny spin-off to natomiast rzecz kompletnie pozbawiona własnego charakteru, mocy (także w sensie dosłownym, bo to pierwszy film z serii, w którym wątek Jedi nie pojawia się wcale) i prowokująca natychmiastową amnezję, co boli tym bardziej po rewolucyjnym pod wieloma względami „Ostatnim Jedi”. Plus jest jeden – jeśli na każdą kolejną część „Gwiezdnych Wojen” chodzicie „z zasady”, tylko dla tego, że jego akcja dzieje się w uniwersum, które ukształtowało wasze dzieciństwo, to właśnie nadarzyła wam się świetna okazja aby odstąpić od reguły.
Ocena: 4/10