Martin McDonagh nie należy do grupy reżyserów, która rozpieszcza swoich filmowych fanów – Anglik bardziej skupia się na swojej działalności teatralnej, aniżeli na produkcji obrazów na duży ekran. Niewątpliwie część widzów ubolewa z powodu małej ilości dzieł McDonagha, jednak może w tym właśnie tkwi siła tego twórcy – gdy już w kinowym repertuarze pojawia się jego dzieło, nie sposób przejść koło niego obojętnym. Tak jest i tym razem – najnowszy film zatytułowany „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” podbija serca krytyków, jury najważniejszych organizacji (w tym Złoty Glob za najlepszy dramat oraz liczne nominacje do nagrody Oscara), ale przede wszystkim publiczności. Jak do tego wszystkiego doszło?
„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” gatunkowo zostały zaklasyfikowane jako dramat, kryminał, choć na wstępie zaznaczyć należy, iż obrazowi bliżej do psychologicznego dramatu z elementami czarnego humoru. Główna bohaterka poszukująca sprawiedliwości przywieść może na myśl także postać z westernu, która jako ostatni prawy próbuje zaprowadzić porządek w chaosie. Mildred Hayes, będąca samotną matką, nie może pogodzić się z faktem, iż po kilku miesiącach od morderstwa jej córki nadal nie odnaleziono sprawcy. Postanawia wynająć trzy tytułowe tablice, aby zmotywować policję do działania, narażając się tym zachowaniem lokalnej społeczności. Film McDonagha nie należy do kina akcji, jednak nie można mu odmówić trafnego stopniowego budowania atmosfery niepokoju. Przed widzem odsłonięte zostają sylwetki trzech postaci – Mildred, szefa policji, szeryfa Williama Willoughby’ego oraz jego zastępcy, posterunkowego Dixona. Pewnie zarysowani bohaterowie niezwykle mocno zapadają odbiorcy w pamięć z uwagi na swoje nietypowe charaktery oraz niedopowiedzenia. Wielką zaletą są także słowa włożone w usta postaci – dialogi wybrzmiewają naturalnie, momentami w słodko-gorzkim tonie. McDonagh nie próbuje na siłę koloryzować bohaterów ani prezentowanej historii, dając często wybrzmieć gestom, nie słowom. Spokojna praca kamery oraz nierzucający się w oczy montaż kontrastują z niewypowiedzianymi uczuciami głównych postaci – i tak, w momentach, w których chcielibyśmy krzyczeć, sylwetki na ekranie w ciszy przeżywają swoje bolączki.
Siłą „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri”, poza świetnie rozpisanym scenariuszem, jest również obsada aktorska. Frances McDormand wcielająca się w rolę matki jest ucieleśnieniem bólu tłumionego w ciele – oschłość malująca się na twarzy aktorki idealnie odzwierciedla jej niechęć do całego świata. Amerykanka świetnie oddała ironiczny charakter wypowiedzi swojej postaci oraz, choć nie jest szczególnie charyzmatyczna, przykuwa uwagę. Braku charyzmy nie można za to odmówić Woody’emu Harrelsonowi (odgrywający rolę szeryfa), który kradnie niemal każdą scenę – żywiołowość, a także pewien rodzaj przebojowości nie pozwala pozostać obojętnym na urok tego aktora. Jednakże, za największe pozytywne zaskoczenie uznać należy Sama Rockwella jako niezrównoważonego posterunkowego Dixona. Przemiana, którą przechodzi postać a wraz z nią aktor, jest intrygująca i choć z początku wydawać się może zbyt naiwną, odtwórca roli sprawił, że bez trudu można w nią uwierzyć.
Martin McDonagh długo kazał czekać na swój kolejny film, jednak jedno jest pewne – warto było uzbroić się w cierpliwość. „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to kawał solidnego kina, które porusza emocjonalnie widza. Znakomity scenariusz skupiający się na aspektach psychologicznych postaci sprawia, że po seansie wielokrotnie będziemy wracać do fabuły obrazu. Trafnie dobrana obsada aktorska wypełniła w pełni zadanie oddania swoich postaci w sposób naturalny, a delikatny czarny humor potrafi w punkt rozładować rosnące napięcie. Niewątpliwie jest to jedna z najlepszych produkcji tego roku, a rok dopiero się zaczyna.
Ocena: 8,75/10