W zeszły weekend z ramienia festiwalu Guitar Masters do Wrocławia zawitał Jesse Cook – jeden z najbardziej eklektycznych gitarzystów na świecie, którego wyjątkowe brzmienie i technika są błyskawicznie rozpoznawalne przez słuchaczy, a w jego aranżacjach można znaleźć muzykę z całego świata: Azji, Ameryki Łacińskiej, Śródziemnomorza. Muzyki Jessego Cooka słuchałem jeszcze jako gimnazjalista – w latach, kiedy sam zapoznawałem się z gitarą. Grałem ze słuchu jego melodie i ćwiczyłem technikę w ten sposób. Po spotkaniu autorskim w klubie Proza usiedliśmy więc na kanapie, i dopytałem mojego „zaocznego mistrza” o interesujące szczegóły.
Dymitr: Studiował Pan muzykę w różnych miejscach: Canada Royal Conservatory, Uniwersytecie York czy też Berklee College. Później, kiedy Pan zagłębił się w tradycje muzyczne Wschodu, wspominał Pan, że chciałby Pan oduczyć się muzyki. Dlaczego?
Jesse: To były jakieś plotki. Jako dziecko kochałem muzykę – już w liceum wiedziałem, że to jest rzecz, którą będę się zajmował. Nie myślałem wtedy o karierze – po prostu to lubiłem. Kiedy zaś zacząłem studiować muzykę, to pomyślałem, że jednak zrobię w niej karierę. Więc poszedłem do tych szkół, które uczą bycia zawodowcem, które wyposażają w narzędzia: jak robić dobre sesje nagraniowe, jak produkować, aranżować, być profesjonalistą – wiesz, jak zagrać sambę albo swing, cokolwiek… tego jest bardzo dużo. No i zabrałem się za to, grałem i komponowałem muzykę dla pieniędzy. I mój ojciec, artysta i reżyser filmowy [John Cook – przyp. D.H.], był zafascynowany moją ciekawością flamenco, którą zawsze gdzieś w sobie miałem. Zaczął czytać książki Dona Porena, ekspata z Ameryki, który mieszka w Hiszpanii, a potem zaczął również pisać do niego, i wtedy powstał szalony pomysł przejażdżki przez Hiszpanię, podczas której Don miał pokazać nam autentycznych artystów flamenco – nie Paco de Lucię, nie Camarona, a tych nieznanych, którzy nie nagrywają płyt. Zrobiliśmy tę wycieczkę, i co wieczór widziałem, jak lokalni farmerzy przychodzili i grali nie na scenie, a siedząc po prostu przy stołach. Publiczność była nieodłączną częścią tego wszystkiego – ludzie płakali słuchając śpiewaków. Pomyślałem sobie wtedy: jak mogłem stracić z uwagi tę niewiarygodnie mocną więź emocjonalną, katharsis muzyczny? Chodziłem sobie do szkoły, ćwiczyłem skale i akordy, i w końcu zapomniałem, na czym to wszystko polega – na więzi emocjonalnej z czymś, co może wywołać wspomnienia, uczucia, łzy.
Dymitr: Czyli w ten sposób artyści flamenco odbierają muzykę – jako czystą emocję?
Jesse: Większość Hiszpanów w ogóle nie przejmuje się flamenco. Ale ci, którzy są flamenco, nie są po prostu muzykami flamenco – są ludźmi flamenco. To jest prawie religia, to nie jest rodzaj sztuki – to jest sposób życia. Kiedy trafiłem do Berkley i zacząłem grać dla pieniędzy, zacząłem utożsamiać te rzeczy. I to była pomyłka, koszmarna strata. Więcej tak nie robię. Kocham muzykę!
Dymitr: Przynajmniej w ten sposób zapewnił sobie Pan świetny start. A jak było z płytą One World? Jak doszło do tego, że pojawiła się na niej elektronika? W jednym z wywiadów Pan powiedział, że to za sprawą Pana syna…
Jesse: Mój syn ma teraz jedenaście lat; wtedy miał siedem. Jak każde dziecko, lubi komputery, a w moim studiu wszystko przechodzi przez komputer. Takie są teraz studia: wszystko jest kontrolowane na wielkim ekranie poprzez komputer. I on pyta mnie, czy może też spróbować, a ja mówię: „Nie, chłopcze, masz siedem lat, nie będziesz tego robił”. Ale bardzo nalegał, więc w pewnym momencie powiedziałem: „OK, chcesz – to spróbuj”. Ale nie mogłem na to patrzeć – cały czas myślałem: „O Boże, on zaraz rozwali mi studio!” Wyszedłem do innego pokoju, a kiedy wróciłem, to zapytałem go, co robi, a on mi powiedział: „A tu mi coś wyskoczyło, to przeciągnąłem na panel i się z tym bawię”. To, co tworzył, nie było ambitne, lecz otworzyło mnie na zupełnie inny sposób kreacji.
Zacząłem więc pracować z zapętleniem dźwięku i samplami. Potrafiłem znaleźć pętle i sample z całego świata i bawić się z nimi: skracać, zmieniać kolejność dźwięków, odwracać je itd. I ta zabawa doprowadziła do powstania One World.
Dymitr: Ostatnie 4 lata spędził więc Pan bawiąc się z samplami. Jak Pan postrzega taki sposób tworzenia muzyki jako muzyk wykształcony?
Jesse: Kiedy miałem 19 lat, rozpocząłem naukę w Berklee College w Bostonie, i właściwie skończyłem syntezowanie dźwięku. Miałem oryginalny sampler Akai S900. Moje pierwsze nuty korzystały z emulatora. Robiłem nagrania z oryginalnym Roland SP-808, kiedy się pojawił na rynku, a w następnym roku wyszedł 909… To są legendarne gadżety.
Jestem więc zapoznany z tą technologią, ale dotychczas nie zajmowałem się tym na taką skalę. Poza tym technologia się rozwija: w latach 90. jeśli pętla nie pasowała do miksu, to albo dostosowywałem cały miks do niej, albo pozostawiałem jak była, albo w ogóle wyrzucałem. Teraz naprawdę można robić z nimi, co się chce.
Tradycyjnie musisz studiować muzykę, instrumenty, reguły, i to od dziecka, jeśli chcesz być zawodowym muzykiem. Ale tak już nie jest w całym świecie – wystarczy posłuchać radia, by się w tym upewnić. Czasem trafiają się tacy, którzy dopiero zapoznając się z muzyką tworzą coś, co jest proste, lecz piękne, i jakoś łączy się z ludźmi. Więc nie ma tutaj prawdy ostatecznej: jeśli czujesz więź z tym, to jest dobre. I tyle.
Dymitr: A jak Pan urządza granie na żywo? Widziałem na jednym z filmów koncertowych, że używa Pan laptopa z kontrolerem podłogowym.
Jesse: Gram na gitarze klasycznej, dla której jeszcze nikt nie wymyślił sposobu emulacji nagłośnienia przez mikrofon, która by brzmiała naturalnie. Spędziłem lata tworząc takie brzmienie, i używałem różnych środków. Lecz ani pedały analogowe, ani procesory cyfrowe nie umożliwiły mi takiego brzmienia, więc musiałem spojrzeć w stronę oprogramowania – olbrzymiego świata wtyczek, który umożliwia mi takie zmodelowanie brzmienia gitary o strunach nylonowych, jakby była nagłośniona przez mikrofon zewnętrzny, mimo że ma przetwornik i mikrofon w środku. To jest dziwne: staram się stworzyć naturalne brzmienie za pomocą sztucznych środków.
Dymitr: Tak, jest w tym pewien paradoks. Mówią przecież, że cyfrowe efekty nie potrafią być naturalne.
Jesse: Jestem inżynierem dźwięku wszystkich moich produkcji, łącznie z produkcjami telewizyjnymi, np. dla PBS. I jako inżynier wolę podejście „mniej znaczy lepiej”. Miałem okazję zaprosić Ala Schmidta, wybitnego dźwiękowca, do zmiksowania połowy mojej płyty – po prostu by zobaczyć, jak on to zrobi. Jest legendą, ma na koncie 22 Grammy, więc na zawsze pozostanie na topie. No to pomyślałem: niech on zmiksuję, a ja się temu przyjrzę. I on robił te wielkie 80-śladowe miksy w trzy godziny! Zrobiłem nawet zdjęcie stołu mikserskiego – jeśli podpinasz equalizer, włącza się światełko, ale żadne się nie świeciło. On użył jedynie echa i ustawił poziomy. I do tego dążę jako inżynier.
Natomiast produkcja naturalnego brzmienia na żywo za pomocą mikrofonu i przetwornika w środku gitary to fatalne punkty wyjściowe. Muszę łamać wszystkie zasady i nakładać ogromne ilości efektów cyfrowych, by sprawić wrażenie, że nagłośniłem gitarę jednym mikrofonem. Taki jest mój cel, choć zdaję sobie sprawę, że to jest wariactwo.
Dymitr: Pan często podróżuje – od wszesnych lat życia po realizację nagrań i koncerty. Czy teraz, mając możliwość samplowania bądź współpracy przez Internet (np. wspólnego nagrania utworu Tommy and Me z Tommym Emmanuelem), nie czuje Pan, że można podróżować, właściwie nigdzie nie wychodząc – jedynie za pomocą laptopa, który zabiera we wszystkie miejsca jednocześnie, udostępnia dźwięki z całego świata i daje narzędzia przechowania, edycji i kompozycji?
Jesse: Tak, to prawda. Lecz nagrywałem w wielu miejscach: Kolumbia, Kair, Madryt, Londyn. I w każdym miejscu, w otoczeniu innych ludzi, to nagranie będzie miało inny charakter. Można też korzystać z sampli, tak jak powiedziałeś, jest ich całe mnóstwo… Lubię to robić, i czasem tak robię. Ale w studiu preferuję coś, co nazywam darwinizmem muzycznym: fragment najbardziej pasujący do reszty zostaje. Nieważne, czy to jest samplowany dźwięk, czy nagrany na żywo przez np. basistę… ale ostatnio coraz częściej zwycięża człowiek, ku mojemu zdziwieniu.
Dymitr: Jednak w studiu muzyk zostaje nieco odosobniony od reszty świata. Czy naprawdę położenie geograficzne jest takie ważne?
Jesse: To zależy. Jeśli pracujesz sam, jest mniej ważne. Ale muzyka jest sztuką zespołową. Zawsze robię tak: przez miesiące tworzę płytę, kombinuję aranżacje, rozwiązuję problemy. W ostatnich tygodniach, kiedy płyta jest prawie gotowa i wszystkie ślady są przeze mnie nagrane, dzwonię do kumpli i mówię: „Chcę, żebyście po prostu zmienili to i owo”. I płyta zawsze strzela w dziesiątkę, kiedy gram zespołowo, kiedy nie jestem źródłem wszystkich idei.
Dymitr: Skład Pana zespołu nie zmienia się od dawna.
Jesse: Chris Church jest w zespole od 17 lat, Nick – prawie 10, Chendy – 8 albo 9. Gramy utwory z różnych płyt, na których brało udział mnóstwo ludzi, tym naszym pięcioosobowym składem. Kiedy zaś zapraszamy gości na koncerty, to zaczynam mieć wrażenie, że brzmienie, zamiast się rozszerzać, się spłaszcza. Tak dawno gramy razem, tak dobrze się znamy, że w obecności kogoś innego na scenie nie mamy tej swobody, którą mamy, kiedy jesteśmy sami.
Lata temu mieliśmy dwóch perkusistów: jeden grał na zestawie, a drugi na bębnach. Potem przyszedł Chendy, Kubańczyk – za pierwszym razem na zmianę za perkusjonistę. Następnym razem perkusiście coś wypadło, i zadzwoniłem do Chendyego zapytać się, czy zna kogoś, kto by zagrał w naszym zespole. Powiedział mi: „No mogę zagrać”. Przyszedł i usiadł za zestawem, pomyślałem sobie wtedy: wow, on gra na jednym i drugim! Innym razem Chendy grał na zestawie, a potrzebowaliśmy perkusjonistę, i zastanawiałem się, kogo moglibyśmy wziąć, a on mówi: „Wiesz co, mogę zagrać na jednym i drugim równocześnie”. Zebrał wszystkie bębny do kupy, i gra tak nadal. Nie wiem, jak on to robi – wygląda na to, że ma sześć rąk. To jest niesamowite!
Dymitr: Czekamy zatem niecierpliwie na koncerty i nadchodzącą kolejną płytę. Dziękuję serdecznie, Panie Cook!
Jesse: Wzajemnie!
Powyższy tekst jest fragmentem programu Inwigiluzacja w Akademickim Radiu LUZ od 24.03.2017. Dziękujemy serdecznie Łukaszowi Lorencowi, Piotrowi Machale (Radio LUZ) i Oli Chojencie (Guitar Masters) za propozycję i wsparcie.