„Kobieta, która wyszła”, pomimo Złotego Lwa na koncie, raczej nie ma szans stać się przebojem tegorocznych Nowych Horyzontów. Trudno się z resztą dziwić, w końcu monstrualne 226 minut, w połączeniu z egzotycznym krajem pochodzenia (Filipiny), nie brzmią zbyt kusząco z perspektywy większości widzów. A szkoda, bo film Lava Diaza to wyjątkowo sycąca (choć ciężkostrawna i pełna goryczy) kinowa uczta.
Rozpięta na przetrzeni kilku dni historia Horacii Somorosto, która po trzydziestu latach niesłusznej odsiadki opuszcza więzienie i próbuje ułożyć sobie życie od nowa, pozbawiona jest w zasadzie fabularnych wolt, czy nawet jasno zaznaczonego ciągu przyczynowo – skutkowego. Reżyser woli skupiać się na pozornie błahych sekwencjach, zastępować dialogi spojrzeniami, czy poświęcać kilka minut na statyczne, pięknie wystylizowane, czarno – białe kadry. Można wręcz odnieść wrażenie, że „Kobieta, która wyszła” w większości składa się ze scen, które w Hollywood nie miałyby szans przetrwać postprodukcji. Przy takiej długości ta strategia mogłaby okazać się strzałem w stopę, ale u Lava Diaza – twórcy, dla którego i tak jest to jeden z krótszych (!) filmów – przynosi niekiedy kapitalne efekty.
Filipińczyk jest tu bowiem prawdziwym mistrzem w wyposażaniu swej opowieści o kolejne dna i pogłębianiu (i tak już ciekawych) bohaterów za pomocą tej metody. Jedno ujęcie często potrafi wyrazić u niego więcej niż tysiąc słów. Wśród galerii świetnie napisanych i zagranych postaci, najbardziej interesująca wydaje się być oczywiście ta pierwszoplanowa. Horacia nieprzypadkowo zostaje w jednej ze scen porównana do Batmana. Podobnie jak komiksowy superbohater posiada ona bowiem dwa oblicza. Tym pierwszym jest niemal miłosierna samarytanka – serdeczna, szczera i dobroduszna kobieta, niosąca jałmużnę i pocieszenie biednym i zagubionym. To drugie – mroczniejsze, bardziej tragiczne – ujawnia się jedynie w nielicznych momentach, jednak definiuje prawdziwą tożsamość Horacii. I nie polega jedynie na tym, że pod rękawami skrywa ona całą galerię tatuaży i (mimo podeszłego wieku) potrafi obezwładnić o wiele silniejszego napastnika. Jednym z jej głównych celów po wyjściu na wolność jest bowiem zemsta, zabicie człowieka, który zniszczył jej życie, wrabiając ją w morderstwo. Czy tytułowa bohaterka oprze się pragnienu wyrównania rachunków?
Wątek ten zyska dość ciekawą, nieoczywistą puentę w finale filmu i choć (podobnie jak niektóre wcześniejsze wydarzenia) ma ona tu dość dyskusyjny moralny wymiar, reżyser nie ocenia niczyjej postawy, zachowuje olbrzymi chłód i dystans wobec opowiadanej historii. Na olbrzymi plus należy też zaliczyć namacalną, przygnębiającą atmoferę Flipin z końca lat 90 – kraju, w którym bieda widoczna jest w każdym zakamarku, a z roku na rok rośnie liczba porwań. Diazowi koniec końców zręcznie i bez widocznej chęci przypodobania się krytykom udaje się wpisać historię jednostki w szerszy, społeczny kontekst.
Choć podczas tych czterech godzin wasza cierpliwość zostanie nie raz wystawiona na próbę, a polecenie „Kobiety, która wyszła” komukolwiek byłoby chyba zbyt wielkim ryzykiem, film Lava Diaza powinien znaleźć niewielką, aczkolwiek oddaną rzeszę fanów. Być może wy również do nich dołączycie.
Ocena: 7/10