Połamana na pół statuetka, ekstrawagantne ubiory (lub wręcz ich brak) i Beyonce w ciąży – oto czym zapamięta się wielu widzom ubiegła noc (lub dzień – w zależności od strefy czasowej) w Staples Center, gdzie podczas niewątpliwie spektakularnego show zostały rozdane tegoroczne nagrody GRAMMY Music Awards. Lecz bynajmniej nie muzyką. Będzie zatem więcej zdjęć, niż tekstu.
Nie ma sensu długo się rozwodzić nad wyborem nominantów i zwycięzców, przynajmniej w kategorii General. Mimo wielorakich przepowiedni królowała w niej Adele, która zdobyła 5 statuetek, w tym Album of the Year i Record of the Year. Pociągnęła za sobą również swojego producenta Grega Kurstina (4 nagrody) i inżyniera dźwięku Toma Elmhirsta (3 nagrody). To jest drugi w historii solowy projekt kobiety, któremu się udało zdobyć miano najlepszej płyty – po sukcesie Taylor Swift w zeszłym roku. Puszczę w tym momencie którąś piosenkę z płyty 25, która jeszcze nie wszystkim się znudziła, a mi się akurat podoba.
Można było po prostu przyjąć nagrody, ale przecież trzeba robić PR. Zatem jedną ze swoich statuetek tuż na scenie Adele połamała na pół, powiedziawszy, że Beyonce, uważana za główną faworytkę tych zawodów, również na nią zasługuje. Wiadomo, że nie szkoda jednej, kiedy ma się pięć, ale oczywiste jest, że to zagrało o wiele bardziej na korzyść samej Adele, niż jej rywalki.
Sama Beyonce jednak również nie została ominięta: ciężarna śpiewaczka zgarnęła dwie statuetki i pojawiła się na scenie w postaci bogini płodnośći z odą do macierzyństwa.
W kategorii rockowej również bez niespodzianek – pośmiertne cztery Grammy otrzymał David Bowie, który nie dożył kilka dni do wydania jego ostatniego krążka Blackstar. Co prawda miał mocnego konkurenta w postaci Radiohead, lecz wybór jurorów był oczywisty.
Niespodzianką dla mnie jednak okazał się Chance the Rapper, odznaczony jako Best New Artist, Best Rap Performance oraz Best Rap Album. Po pierwsze nie bardzo rozumiem, dlaczego jest uważany za nowego artystę, gdyż początki jego kariery sięgają 2011 roku (sic!) z mixtapem 10 Day. Po drugie nie rozumiem, jak może mixtape (już trzeci z kolei) być lepszy, niż własne produkcje tychże Kanye West’a czy Drake’a. Po trzecie, jak na mój gust, mało w tym rapu, coraz więcej zaś wokalizowania. No i na ogół uważam, że chłopak z klasy średniej, który skończył Jones College Prep High School, jedną z najlepszych szkół prywatnych w Chicago, może mianować się raperem – najzwyczajniej brak mu jaj (sorry, man). Chyba to słychać w jego muzyce i widać na teledyskach. Chociaż może to mówi moja zawiść, gdyż chłop w moim wieku dostaje trzy Grammy, a ja tylko o tym piszę.
Całość tego cyrku dopina „najlepszy pop duet” Twenty One Pilots z mottem No Pants – No Problem i fryzurami a la szczoteczka do kibla.
Trochę się spóźnili z tym trendem: tak wyglądał rosyjski śpiewak Szura jeszcze w 1998 roku, występując na wręczeniu premii Złoty Gramofon.
Żeby nie było, zdarzyły się też i pozytywne chwile: np. wyróżnienie Krzysztofa Pendereckiego (Polsko, musisz być dumna!) za najlepszy album instrumentalny uznano Culcha Vulcha orkiestry jazzowej (bo zespołem tego nazwać się nie odważę) z Wysp Brytyjskich Snarky Puppy. Ekipie Michaela League’a udało się pomimo sporej konkurencji ze strony doświadczonych Billa Frisella, Steve’a Gadda i Chucka Loeba – uważam, że absolutnie na to wyróżnienie zasługują. Proszę spojrzeć na to wykonanie, a wszystko stanie się jasne.
https://www.youtube.com/watch?v=DwidOf4ab1Q
Przy takim wykwintnym podkładzie podsumuję. Krótko mówiąc, z poważnego konkursu GRAMMY Awards powoli wyrodnieje we freak show, idąc dokładnie tym samym tropem, co Eurovision. Niech im będzie – przecież od dawna musimy sami wybierać sobie muzykę, i nie potrzebujemy do tego autorytetów.