Zaczyna się serią przepięknych czarno-białych ujęć skąpanego w śniegu krajobrazu, z akompaniamentem niepokojącej muzyki. Szybko uświadomimy sobie, że estetyka kontemplacyjnego slow cinema jest jedynie złudną otoczką. Oto bowiem pojawia się znana z estońskiej mitologii postać Kratta, dziwacznej, trójnogiej kreatury, wyglądającej jak zepsute narzędzie rolnicze z przytwierdzoną czaszką zwierzęcia hodowlanego. Jeśli dodać do tego fakt, że stworzenie to najpierw porywa krowę, po czym zamienia się w śmigło oraz leci z nią przez kilka hektarów, a następnie plując smołą krzyczy „daj robotę”, domyślimy się, że raczej nie przyjdzie nam obcować ze zwyczajnym filmem.
Holendersko-polsko-estońska koprodukcja pt. „Listopad” to przedziwna mieszanka gatunkowa. Z jednej strony odnajdziemy w niej ascetyczną stylistykę rodem z dzieł węgierskiego twórcy, Béli Tarra, z drugiej groteskę podsycaną absurdalnymi dialogami. Film Rainera Sarneta to jednak przede wszystkim autorska (choć oparta na motywach powieści Andrusa Kivirähka) baśń ludowa, pełna fantasmagorycznych postaci oraz nadprzyrodzonych zjawisk. Realizm miesza się tu z oniryzmem, regionalna mitologia idzie pod rękę z chrześcijańskimi dogmatami. Ta pozorna dysharmonia doskonale odzwierciedla moralną wybiórczość, będącą domeną chciwej, prostackiej i wulgarnej lokalnej społeczności, uwypuklając jej głupotę oraz hipokryzję. Wśród – przypominającej bohaterów „Siódmej pieczęci” Bergmana – ludności, na pierwszy plan wysuwa się typowo szekspirowski trójkąt miłosny – Liina (Rea Lest) po uszy zakochana w Hansie (Jörgen Liik), oczarowanym z kolei córką barona.
Oglądając „Listopad” stopniowo zaczynamy czuć jednak swoisty przesyt oraz pewien rodzaj niekonsekwencji. Formalne cytaty z „Konia turyńskiego”, a także symbolika i klimat „The VVitch” Roberta Eggersa, nie współgrają tu z nastrojem błazeńskiej farsy z elementami b-klasowego horroru. Jedna z kluczowych scen miłosnych, puentująca starania Liiny o względy Hansa, przeplatana jest ze sceną jedzenia odchodów, bardziej pasującą do komedii z Louisem de Funèsem, niż ambitnego projektu artystycznego. Takich scen, mających w zamierzeniu stanowić swoisty kontrapunkt dla powagi w filmie, w konsekwencji jednak tłumiących ich wydźwięk, jest niestety znacznie więcej. Już sami bohaterowie, poprzez swoje przerysowanie, sprawiają, że trudno na poważnie przejąć się ich losami.
„Listopad” to dzieło narwanego twórcy, którego zapał przerósł finalny efekt. Za dużo tu pomysłów, za mało samokontroli. Reżyser stara się odcisnąć wyraźne piętno autorskie, nadać ludowym legendom własnego kształtu, przekazać wiedzę o estońskim folklorze. Z początku sztuka ta w dużej mierze mu się udaje, a coraz to bardziej wymyślne postaci Krattów mają w sobie przedziwną przyciągającą i odpychającą zarazem siłę. Nawet jeżeli na dłuższą metę film Sarneta w pewnym stopniu rozczarowuje, to jego nużący klimat i pozbawione barw kadry, idealnie wkomponowują się w deszczowy, ponury i smutny listopad.
Autorem tekstu jest Piotr Nyga
Ocena 6/10