Luce jest adoptowanym dzieckiem najpewniej dość majętnych, białych rodziców z wyższej klasy średniej. Ich wspólne życie nie było łatwe, bo chłopak w swoim rodzinnym kraju – Erytrei – był dzieckiem-żołnierzem. Lata terapii jednak pomogły i wyszedł na ludzi. A nawet więcej – swoim zaangażowaniem i ciężką pracą osiągnął status najlepszego ucznia w szkole. Co takiego więc stało się, że pewnego dnia Amy, jego matka, zostaje wezwana do szkoły?
Otóż w szafce Luce’a nauczycielka Harriet znajduje fajerwerki. Posiadanie ich w szkole jest nielegalne. To jednak nie wszystko – Luce w ramach zadania domowego napisał tekst o Frantzu Fanonie, algierskim lekarzu, który wskazywał, że drogą do dekolonizacji jest przemoc. Czyżby chłopak, który na pierwszy rzut oka wydawał się idealnym uczniem, przeradzał się w wyobrażenie, które zapewne może mieć wielu ludzi myślących o miejscu jego pochodzenia? Czy to znaczy, że nie udało mu się wyrwać z tego kulturowego potrzasku? A jeśli tak, to jak to świadczy o sposobie jego wychowania przez Amy i Petera? Czy zawiedli? I ostatnia rzecz, którą zdaje się sugerować Julias Onah w swoim opartym na sztuce teatralnej scenariuszu – czy nauczycielka poprzez oskarżenie Luce’a nie chce przykryć jakichś swoich błędów i naruszeń?
Dużo pytań, mało odpowiedzi – tak właśnie jest skonstruowany ten scenariusz, który Onah sprawnie prowadzi w kierunku gatunkowej hybrydy. Jest to bowiem na pewno dramat dotykający problemów rasowych, ale też problemów szufladkowania ludzi, stawiania im wygórowanych wymagań, niepodpartych racjonalnymi argumentami. Z drugiej strony nie sposób nie zwrócić uwagi na jego thrillerowy sznyt, dzięki któremu Onah jest w stanie nas jeszcze mocniej zaangażować w opowieść. Rewelacyjnie poprowadzone są tutaj trzy historie – rodziny Luce’a, prywatna historia nauczycielki oraz ta szkolna. Żadna z nich nie jest sztampowa, żadna nie wpada w mielizny banału. Co prawda bywa, że tempo w niektórych fragmentach filmu siada, a dialogi, których pochodzenie teatralne wydaje się oczywiste, brzmią nieco zbyt pompatycznie, to jednak historia w Luce trzyma w napięciu do końca i pozostawia widza z pytaniami, na które długo po seansie może szukać odpowiedzi.
Największa w tym zasługa aktorów, którzy dają tutaj koncert swoich umiejętności – dawno nie widziałem tak dobrej Naomi Watts, która jest tutaj matką pełną wątpliwości, czy stanąć całkowicie po stronie syna, którego jednak przynajmniej podświadomie posądza, choć nie do końca wie o co. Jeszcze lepsza jest Octavia Spencer, która powinna była dostać za swoją rolę nominację do Oscara – po wielu rolach bardzo podobnych do siebie, w końcu dostała do zagrania coś, co wymagało od niej nie tylko charyzmy, ale też niuansu i sięgnięcia głębiej do mniej oczywistych emocji. Spencer zrobiła to brawurowo. MVP aktorskim filmu pozostaje jednak Kelvin Harrison Jr., który w roli Luce’a poraża swoją dojrzałością i pewnością, tworząc bohatera niezwykle niejednoznacznego, któremu jednocześnie kibicujemy i czujemy jego ból, żeby w następnej scenie zastanawiać się nad jego pobudkami i prawdomównością.
Luce to naprawdę udana propozycja, mogąca pełnić rolę kina rozrywkowego, jednocześnie pozostającego niegłuchym na kwestie społeczne. Dobra robota.