Filmy Larsa von Triera przyciągają tłumy (niektórzy prawdopodobnie przychodzą na nie, aby móc ostentacyjnie wyjść), choć większość widowni kieruje się przy wyborze zwłaszcza nazwiskiem i niemą obietnicą, że na seansie nie będą się nudzić – więcej, zostaną zaszokowani. Produkcje duńskiego reżysera albo się podobają (i wraca się do nich myślami, porównuje i analizuje), albo się ich nie dzierży (przeważnie uznając je za przerost formy nad treścią). Jego najnowszy obraz, pokazywany między innymi na festiwalu w Cannes, zdecydowanie można zakwalifikować do obu tych kategorii jednocześnie. Jednakże dla miłośników mocnego czarnego humoru „Dom, który zbudował Jack” będzie stanowić dwie i pół godziny czystej rozrywki.
Na pierwszy rzut oka film von Triera to po prostu komediodramat. Reżyser ponownie zastosował motyw silnego głównego bohatera – mężczyzny dla odmiany – który pełni funkcję niejako narratora. Wyrazista osobowość nie jest natomiast równoznaczna z postacią bez skaz. Wręcz przeciwnie, protagoniści w obrazach duńskiego reżysera zawsze się czymś wyróżniają, a wręcz zawsze mają jakieś wady. Tytułowy Jack cierpi na zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne, stąd nie wyjdzie z pokoju, dopóki nie będzie on perfekcyjnie posprzątany. Brzmi niegroźne? Pewnie tak, póki nie jesteś seryjnym mordercą. Zatem twórca intelektualnie, psychicznie i fizycznie dręczy swojego bohatera, co ukazane jest już w pierwszej scenie, doprowadzając go do skraju cierpliwości. Jednocześnie to właśnie to przekraczanie granic sprawia, że Jack wchodzi na wyższy poziom twórczości, rozwija się. Bowiem, wbrew pozorom, a zgodnie z tytułem filmu, główny bohater jest artystą-budowniczym, a podejmowane przez niego kroki prowadzą do poczucia spełnienia. Wybrzmiewa to jednoznacznie, jeśli dodamy do tego formę narracji – spowiedź protagonisty składaną przed Wergiliuszem, wraz z którym odbywa on swoją podróż po piekle. „Dom, który zbudował Jack” nie stanowi czystej opowieści o seryjnym mordercy, ale symbolicznie ukazuje niełatwy los twórcy, który zmuszony jest do ciągłego aktu tworzenia. Można zarzucić Trierowi, że prezentowana przez niego historia jest płytka, a nieskomplikowane przesłanie podano w zbyt wydumanej formie. Jednakże reżyser trafnie stawia pytania dotyczące samego dzieła i twórcy, inspiracji i tworzywa. Czy artysta faktycznie tworzy to, co chce, czy jednak to, czego od niego wymaga społeczeństwo? Koniec końców w procesie kreowania łatwo zagubić sens samego dzieła.
„Dom, który zbudował Jack” charakteryzuje się, zwłaszcza na początku, zdjęciami charakterystycznymi dla twórczości Triera (i nawiązującymi do Dogmy). Liczne zbliżenia, rozmycia, gubienie centrum kadru i wszystko to wykonywane niespokojną kamerą, oddającą wrażenie naturalności bliskiej dokumentowi. Trier znowu stara się igrać z przyzwyczajeniami widza, próbując złamać szklaną barierę fabuły, doprowadzić do swoistego dialogu z odbiorcą. Wiele do tego procesu wnosi świetna kreacja aktorska Matta Dillona wcielającego się w tytułową rolę. Pomimo nieekspresyjnego charakteru potrafił on przykuć uwagę widza, a zadanie to przez tak długi czas na pewno nie było łatwe. W połączeniu z trafioną w punkt ścieżką dialogową mimika i gestykulacja aktora sprawia, że ciężko oderwać od niego wzrok.
Obraz duńskiego reżysera był niczym tykająca bomba – która jednak nie doprowadziła do katastrofy, a wręcz przeciwnie: w ostatecznym rozrachunku umiejętnie budowała napięcie i poczucie oczekiwania na rozwiązanie fabuły. „Dom, który zbudował Jack” jawi się jako zatrważająca czarna komedia, przez którą z każdego z nas wychodzi cząstka mordercy – aż trudno uwierzyć, z jakich sytuacji jesteśmy w stanie się śmiać. Jednak trudno powiedzieć, aby von Trier zaszokował – co naturalnie wadą nie jest – a jego dzieło uważam za niezwykle dojrzałe i przemyślane. Reżyser jako twórca sam najlepiej odczuwa wszelkie bolączki swojego bohatera, a sposób ich ukazania uznać można za nietypowy, a tym samym niezwykle intrygujący.
Ocena: 8,5/10