Van Gogh. U bram wieczności po cichu, ponad rok po weneckiej premierze, dotarł nareszcie do polskich kin. Biografia holenderskiego artysty wyszła spod ręki, a może nawet spod pędzla, Juliana Schnabla, amerykańskiego reżysera, malarza i króla czerwonych dywanów (jego pasja do piżam jest bardzo dobrze udokumentowana). Pan S. zasłynął niegdyś stwierdzeniem, że „nigdy nie zobaczymy w naszych jebanych życiach niczego bardziej zbliżonego do Picassa, niż on”. Reżyser jest jednak nie tylko mocny w gębie, bo i jego Van Gogh… to jedna z najlepszych rzeczy, jaka w tym roku na nasze ekrany trafiła.
Choć film tak długo czekał na swoją polską premierę, to wydaje się, że jej timing jest wręcz perfekcyjny. Van Gogh. U bram wieczności rymuje się bowiem świetnie z Portretem kobiety w ogniu oraz Jokerem, dopowiadając nowe konteksty do pierwszego tytułu, i opowiadając w bardziej wyrafinowany sposób o męskim kryzysie i postępującej chorobie psychicznej, niż obraz z Joaquinem Phoenixem w roli głównej.
Jeśli Portret kobiety w ogniu opowiadał o spojrzeniu; wzajemnej relacji pomiędzy patrzącym, a obserwowanym; a przede wszystkim, o odnajdywaniu odpowiedniego spojrzenia na obiekt swojej pracy, to Van Gogh. U bram wieczności przedstawia nieco inny obraz malarza. Protagonista grany przez Willema Dafoe to oczywiście artysta totalny, który w zasadzie swojego spojrzenia szukać nie musi (mówi jedynie o tym, że chciałby „znaleźć nowe światło”). Film skupia się przede wszystkim na jego mitycznym pobycie w Arles, gdzie w trakcie 80-dniowego pobytu niczym wykręcający 300% normy stachanowiec popełnił 75 obrazów.
W interpretacji Schnabla centralną tragedią Van Gogha była jego niemożność skomunikowania się, czy to dosłownie, czy też poprzez sztukę, z otaczającymi ludźmi. Sygnalizują to już pierwsze słowa wypowiadane przez malarza w filmie: „Chcę po prostu być jednym z nich”.
By ukazać perspektywę Van Gogha, reżyser wymaga od widza zmiany sposobu widzenia, dostosowania się do dziwacznych zabiegów stylistycznych i nietypowej pracy operatorskiej. Schnabel w pełni korzysta z giętkości języka filmowego, kamera kręci się wokół Van Gogha, przygląda mu się wręcz z pornograficzną fascynacją zbliżając obiektyw pod sam jego nos, tak jakby twarz Willema Dafoe miała nam odpowiedzieć na pytania związane z tajemniczym losem holenderskiego mistrza.
Forma filmu wyraża w Van Goghu… ducha swojego głównego bohatera, i to właśnie forma ma być kluczem do zrozumienia demonów nękających malarza. Impresjonistyczne aktorstwo, zdjęcia i muzyka wiodą w filmie braterski pląs, wytwarzając spójny obraz artysty niedopasowanego do otaczającego go świata.
Rwany charakter fabuły, poskładanej z epizodów rozdzielanych przez elipsy trochę utrudnia odbiór filmu, lecz ponownie, jest to związane ze słowami wypowiadanymi przez Van Gogha: “im szybciej maluję, tym lepiej się czuję”. Schnabel pozwala, by to jego biograficzny obiekt dominował reżyserskie decyzje. Autor “Basquiata – tańca za śmiercią” romantyzuje twórcze pasje holenderskiego malarza do stopnia, który z reguły zostałby uznany za śmieszny. Dafoe musi więc tarzać się po polach, obsypywać swoją twarz ziemią i płakać na widok pięknych krajobrazów. Takie sceny jednak działają i nie popadają w autoparodię, bo taka wizja Schnabla wydaje się po prostu szczerą, i przez to odporną na kicz.
Van Gogh. U bram wieczności jako portret artysty i studium jego śmierci wydaje mi się dużo lepszym projektem niż Twój Vincent. Schnabel korzysta z odważniejszych środków, by ukazać „malarza, który tak bezpośrednio mówiłby do zmysłów” jak pisano o Van Goghu w recenzjach. Sceny z Paulem Gauguinem (Oscar Isaac), czy też kapłanem granym przez Madsa Mikkelsena i lekarzem odtwarzanym przez Mathieu Amalrica to świetne miniatury, w których wyjątkowy światopogląd i bezkompromisowość malarza „Słoneczników” dopowiadają to, czego reżyseria Schnabla już nie daje rady pokazać. Van Gogh… skupia się przede wszystkim na wytworzeniu nastroju i zanurzeniu się w głowie wybitnego malarza, który mówi wręcz w filmie, że „maluję, żeby przestać myśleć”.
Ocena: 9/10