Mary Poppins to jedna z ikonicznych postaci Disneya, którego wyobrażenie na jej temat było daleko inne od tego jakie miała autorka książek o tej postaci – P.L. Travers. O jej zmaganiach z Waltem Disneyem opowiadał świetny film Ratując Pana Banksa. W obrazie tym pokazany został proces powstawania pierwszego filmu o magicznej niani, który okazał się kinowym hitem w 1964r. Teraz, po ponad 50 latach Mary Poppins powraca na ekrany, już jednak nie z twarzą i głosem (niezapomnianym zresztą) Julie Andrews, a wspaniałej Emily Blunt, która „kradnie” tę bohaterkę dla siebie.
Tak dobra jest w tym filmie Blunt, która wciąż pozostaje bodaj jedyną tak doskonałą aktorką młodego pokolenia bez nominacji do Oscara. Czuję jednak, że ten rok zmieni ten stan rzeczy, bo nie tylko nie sposób nie docenić jej pracy w Mary Poppins powraca, ale przecież także trudno będzie zapomnieć jej nieco mniejszą rolę w genialnym horrorze Ciche miejsce.
Blunt jest dużo bardziej zadziorna, nieprzewidywalna, a przy tym też dużo mniej słodka niż Mary Poppins Andrews. W pierwszym filmie bohaterka ta, mimo że tytułowa, była niemalże na drugim planie w kontekście postaci, którą kreował Dick Van Dyke. Tutaj nie mamy wątpliwości, ze Mary jest najważniejsza w filmie, który jednak przez fabularne uproszczenia, mechaniczne wprowadzenie łatwego konfliktu na zasadzie dodania do historii antagonisty (doskonale się sprawdzający w takiej roli Colin Firth) oraz piosenki, które trudno zapamiętać, pozostaje nieco słabszy od oryginału.
Lepsza jest natomiast Blunt, lepsze są też dzieci Banksów (naturalność to ich cecha nadzwyczaj dobrze uwypuklona przez reżysera Roba Marshalla), lepszy jest też Lin-Manuel Miranda jako postać wzorowana na Bretcie Van Dyke’a. Na wysokim poziomie pozostaje także strona wizualna Marry Poppins powraca – pięknie wygląda Londyn w kamerze Diona Beebe, a sceny z elementami rysunkowymi przypomniały mi jak bardzo tęsknię za tradycyjną kreską animacji Disneya.
Największym problemem, jak wspomniałem wcześniej, są tutaj piosenki. Nie ma wśród nich hitów na miarę „Feed the bird” czy „Supercalifragilisticexpialidocous”. Utworów Marka Shaimana spełniają swoją rolę fabularną. Nie zostają jednak w pamięci, co trzeba poczytywać za wadę musicalu.
Mam nadzieję, że dzięki Mary Poppins powraca Emily Blunt dostanie w końcu swoją pierwszą nominację do Oscara. Ba, nie obraziłbym się jakby go wygrała, choć tak daleko chyba Akademia Filmowa nie pójdzie. Chyba, że przypomni sobie swoją niegdysiejszą słabość do musicali.
Ocenia: 7.5/10